Srebrna taca z głośnym trzaskiem uderzyła o stół. Galija momentalnie się wzdrygnęła, khadima, która jeszcze przed chwilą śliskim materiałem dotykała jej ramienia, zniknęła, a porcja na jej talerzu jakby urosła.
Nie, raczej zmalała.
'Umiy ciągle jej mówiła, że powinna mniej jeść, bo jeszcze trochę i Dakshan zamiast urodziwej młodej kobiety, ujrzy spasioną maciorę, i wtedy już żaden mężczyzna jej nie zechce.
Khadija po urodzeniu pierwszego dziecka nie mieściła się nawet w abaye Rabab, a mimo to urodziła sułtanowi jeszcze czworo dzieci.
Tak mówiła Hanan, a Hanan chyba-raczej miała rację. Była przecież siostrą sułtana, jej ciotką, najstarszą z całej jedenastki dzieci i trzecią najważniejszą kobietą w życiu ojca (pierwszą była jego matka, drugą Khadija, trzecią Hanan, a gdzieś pomiędzy nimi balansowała ona, pierworodna, ukochana córka, jeszcze nie całkiem dorosła kobieta, nadal trochę dziecko, ale w pełni okrzesane i rozumne).
Ale ogólnie ojciec raczej niewielu ludzi darzył zaufaniem.
Jafar, zdecydowanie Jafar. Hanan i Maryam jako jedyne żywe siostry, które potrafiły mówić o czymś innym niż herbatki i nowe abaye wyszywane złotymi nićmi. Może też Vasim, iṣbahsalār⁴⁵ ich dziesięciotysięcznej armii. Najpewniej też Alauddin, syn, ale nie-syn — i na pewno Khalid, najstarszy z całej czternastki, przyszły następca, skóra zdarta z ojca.
Skóra zdarta z ojca, która miała dokładnie dwadzieścia siedem lat, takie… takie oczy! (takie, czyli jakie, Abir?), już cztery żony i prawie-na-pewno zapewniony tytuł sułtana po śmierci ojca, bo przecież nigdy nic nie wiadomo, ale Galija nie wyobrażała sobie, żeby ktoś inny miał nim zostać (Najib był zbyt zapatrzony w Jafara, o wiele bardziej niż powinien być, o wiele bardziej niż był Ahmed. Kamal był… był… po prostu nie, bo jak, skoro nawet nie wiedziałam jak miałaby go określić? Całymi dniami łaził tam, gdzie nie powinien, uganiał się za nie swoimi konkubinami, pił na umór, a potem po nocach jego krzyki dzwoniły jej w uszach aż do samego rana. Samitr wolał jazdę konną, polowania, głupie pojedynki i strzelanie z łuku — pewnie, gdyby tylko mógł, na wojnę jechałby w pierwszym rzędzie albo całkiem z przodu, jeszcze przed Vasimem. Fadl był synem Firdus, konkubiny, której po prostu poszczęściło się za pierwszym razem, synem, który co najwyżej mógł liczyć na rangę emira⁴⁶, ewentualnie mógłby zostać jakimś ważnym kimś, uczonym, czy coś. A Rasoul był jeszcze dzieckiem, miał dopiero dwa lata, potem nawet nie będzie jej pamiętał, a ona owszem, będzie go pamiętała — jako niskiego, chudego braciszka, którego tylko czasami mogła wziąć na ręce i to w obstawie przynajmniej pięciu khadim, jego mamki i dziwnych spojrzeń 'umiy).
Była ich piętnastka (szesnastka?), ł ą c z n i e, bo od śmierci Siraja minęły jakieś cztery lata, a ona dumnie udawała, że wciąż nic nie wiedziała o malarii szalejącej w zamkniętych komnatach, o ciele Talaha, które wynieśli nocą i pochowali w mogile Tamadur, bez osobnej tabliczki, kolejne dziecko konkubiny, którego nikt nie chciał i nie potrzebował.
Była ich trzynastka (czternastka?), ż y w y c h, sześciu synów, siedem córek — Khalid, Najib, Kamal, Samitr i potem dopiero ona, choć ci durni astrolodzy wciąż wmawiali ojcu i 'umiy, że będzie kolejny syn (ponoć po tej „haniebnej pomyłce” ojciec mógł kazać ich ściąć, ciekawe czy to zrobił…), Amatullah, Lamja, Inas, (i Talah), Bahira, Gusun, (Siraj), Fadl, Almas, Rasoul.
Czasami wszyscy (czasami włącznie z nią) zlewali się w jedność, bezkształtną masę, jak rozmokły piasek, bez konkretnych cech, szczegółów, czegoś, co mogłoby odróżnić jedno od drugiego. Byli dziećmi sułtana, dziećmi, które mieli wszyscy — jedne po prostu umierały, drugie przeżywały, akuszerki machały rekoma, gdy z ciał kobiet rodziły się martwe niemowlęta, mężczyźni urządzali uczty, gdy córki umierały na syfilis albo przewracały się i łamały sobie karki. Za synami płakali ukradkiem, tak żeby nikt nie widział, tylko trochę, chwilę.
Usłyszała zgrzyt przesuwanego talerza i momentalnie podążyła wzrokiem w prawo, tam gdzie siedziała Amatullah, niższa o niecałe dwa qabdhah⁴⁷, z włosami w kolorze zjełczałego masła i dokładnie takimi samymi oczami, jakie miała ona (wszystkiego takie miały, wszystkie córki, i Khalid, i Rasoul, bo Kamal miał oczy Khadiji, a reszta… hmmm, właściwie to nie wiedziała).
(Fadl miał chyba niebieskie, po Firdus, ale nie była pewna — ostatni raz widziała go rok temu — a może półtora? Dwa?).
(Firdus widywała codziennie, od jakiś siedmiu lat i była całkowicie pewna, że miała niebieskie oczy — chociaż nie, nie były n i e b i e s k i e, jak niebo nad nimi, czy malowane pawie na zastawie, talerzach i kubkach, półmiskach i dzbankach, nawet na wazonie, tam trzech czy czterech — były niebieskie, jak zmętniała woda. Były szare, brudne i ciemne, bo spojrzała na nią i patrzyła chwilę, ale jednak za długo, bo 'umiy, która jeszcze przed chwilą była zajęta grzebaniem w talerzu, patrzyła na nią, jakby miała za chwilę wstać i wydłubać jej oczy — przecież to tylko konkubina, zwykła dziwka, nie patrz na nią, bo ona nie ma prawa patrzeć na ciebie).
Głupie gadanie.
Głupie gadanie, przez które czasami miała ochotę rozszarpać sobie brzuch i wyjąć z niego ten nieprzyjemny uścisk, ból, to coś, co czuła ostatnio niebezpieczne często, kiedy wychodziła ze swojej komnaty, kiedy była wśród innych i ci inny ciągle (a może jednak nie ciągle? Może tylko sobie to ubzdurała?) na nią patrzą, osądzają i ganią, jakby za sam fakt, że żyje.
Ale tak właściwie czego innego mogłaby się spodziewać?
Wbiła wzrok w talerz — biała porcelana (prosto z Usanu), niebiesko-zielone smugi, złote łzy, zeschnięte gałązki — paw wyglądał jak żywy. Tonął w strzępkach jedzenia — sczerniałych, gorzkich oliwek i spieczonego samoonu⁴⁸, pistacje, wyłuskane, zielonkawe i błyszczące, były tuż obok, w takiej samej miseczce — jadali zastawą w malowane pawie, bo ojciec miał fetysz i sam trzymał ich w pałacu chyba z trzy tuziny.
Ostatecznie ona też lubiła pawie.
Ostatecznie pawie walce nie były takie złe, niebiesko-zielone, z rozłożonymi ogonami, wyglądały jak witraże, kolorowe ażury wypełnione płytkami z topazów, ametystów, cytrynów i malachitów.
Jak niebo, na granicy dnia i nocy, kiedy było niebieskie, ciemne i jasne, bez ani jednej gwiazdy, ale przy krawędzi horyzontu wciąż blade, zlewające się z morzem piasku, a promienie zachodzącego słońca raziły w oczy i składały na policzkach gorące pocałunki, ostatniej tchnienia, jakby miały ponownie rozpostrzeć się na nieboskłonie dopiero za lata, setki, tysiące, a nie za zaledwie kilka godzin, kilka godzin chłodu i dreszczy, snów dobrych i złych, ciemności, w których zawsze wszystko wyglądało, jakby miało za chwilę rzucić się na człowieka i go rozszarpać; kilka godzin, które zawsze zarazem dłużyły się i mijały zbyt szybko.
Galija nie lubiła nocy. Nienawidziła ich.
Bała się ich?
Nie, przecież nie bała się nocy. Nie bała się ciemności ani złych snów. Nie bała się tych wszystkich dziwnych dźwięków, które wydawała noc, krzyków, jęków, niby zwierząt, niby ludzi, może jej własnych, serca, umysłu, których nie potrafiła rozpoznać (ale kilka rozpoznawała — rozpoznawała krzyki Kamala, który znów pijany wydzierał się na sam na siebie, rozpoznawała chrzęszczący tupot mysz, które chodziły wzdłuż ścian, w tą i z powrotem, choć wszyscy upierali się, że w pałacu nie ma żadnych myszy. Rozpoznawała świst wiatru, który uderzał o kraty w oknach, kroki, które niosły się echem w całym haremie, stuk, stuk, stuk, bo ktoś znowu nie mógł spać albo ciotki urządziły sobie pogaduszki, bo przecież za dnia ciągle ich pilnowali).
Boisz się, Galijo? Ty, córka sułtana? Ty, która latasz za tym przybłędą, jakby był nie wiadomo kim? Jakby mógł zrobić coś więcej niż wychędożyć cię w jakiejś ciasnej uliczce, a potem przyleźć do ojca i udawać, kłamać mu w żywe oczy? Naprawdę aż tak nisko upadłaś? Ty? Ty, Galijo, boisz się nie wiadomo czego?
To jego powinnaś się bać.
Jego. J e g o.
Głupie gadanie.
I głupi Kamal.
— Galijo. Psst, Galijo!
Zamrugał kilka razy, a talerz przestał być bezkształtną, kolorową plamą, rysy na drewnie nabrały ostrości, narcyze w wazonie znów były biało-złote, a abaya siedzącej przed nią Khadiji — czerwona.
A Amatullah znów była taka jak zawsze — jakby wściekła na cały świat, na nią, nie wiadomo czemu i za co.
— Słyszałaś, że ta nowa głupolka, ta cała Terhaj, czy jak jej tam, już zdążyła podpaść Maryam? Podobno jeszcze przed świtem wylazła z sypialni i próbowała…
Terhaj. Terhi — Tehr… etn…Teharar…an, Terh, Tehr, ale nikt nie potrafił wymówić (a tym bardziej zapamiętać), więc po pięciu dniach Hanan zaproponowała Alsawr, Alsuru, cyprys — i chociaż normalnie nigdy żadnej nie nazwała tak głupio, nikt tego nie kwestionował, o j c i e c tego nie kwestionował, zbyt usilnie zajęty powstrzymywaniem się przed opłakiwaniem matki.
Poza tym pasowało do niej — wyglądała jak śmierć, trup, chociaż była ładna (oczywiście, że była ładna, bo kiedy ją przywieźli i odstroili na pierwszą noc z ojcem, wyglądała, jak jakiś posążek, obsypana złotem, klejnotami, otulona muślinem i zapachem cytryn, ambry i piżma, od którego zaczęła się krztusić).
—... ale Maryam ją złapała i podobno miała ochotę strzelić ją w pysk, ale głupolka zaczęła tak się drzeć, że pół haremu obudziła. Chociaż ja tam nie wiem, nic nie słyszałam. — Amatullah westchnęła cicho, jakby miała sama do siebie wyrzuty, że przespała całą noc w spokoju, a Galija miała ochotę odburknąć jej, że powinna się cieszyć, że własną komnatę ma prawie na samym końcu korytarzu, nie to co ona, i nie musi słuchać wiecznego szurania i dobijania się do drzwi, bo strażnikom w nocy się nudziło. — A ty coś słyszałaś?
Tak, oczywiście, że coś słyszała. Myszy biegające między marmurowymi blokami, Kamala i krowy, które brzmiały jakby ktoś je zarzynał.
— Nie.
Amatullah kiwnęła głową, mamrocząc coś pod nosem i patrząc się na nią tak, jakby nie do końca jej wierzyła.
Cóż, Amatullah zawsze jej nie wierzyła..
Amatullah zawsze była, hmmm, zupełnie inna niż ona. Wolała siedzieć z Nabilą i resztą ciotek, gadać o nowych abayach, które mają i które by chciały, a jakich nie mają inne konkubiny, którym regularnie mentalnie podkładały nogi, jakby były zwykłymi khadimami, a nie kobietami prawie–że na równi z nimi.
Prawie-że, bo jednak o jeden lub dwa szczeble niżej, ale były tutaj, w haremie, były konkubinami, w każdym momencie któraś z nich mogła stać się ukochaną sułtana, matką jego ukochanego dziecka (chociaż żadna nie była na tyle głupia, żeby zajść w ciążę, wiedząc, że ojciec ma dzieci po dziurki w nosie — zresztą nie tylko on, wszystkie miały dość, zwłaszcza te które tkwiły tu najdłużej, prawie trzydzieści lat słuchania dziecięcych krzyków i płaczów). A potem mogłaby kazać ich wszystkich powybijać, żony i nie-żony, ale matki, synów i córki, tak na wszelki wypadek,gdyby któreś z nich chciało podważyć jej pozycję.
Naprawdę któraś z nich byłaby do tego zdolna? 'Umiy, Khadija, Firdus — Jalala? Naprawdę potrafiłyby potopić się nawzajem w drewnianych balach, przekupić strażnika, żeby poderżnął której gardło, w nocy podczas snu udusić pościelą albo otruć? Naprawdę któraś z nich byłaby do tego zdolna?
Było ich kilka… dziesiąt…set? Tak, zdecydowanie -set, wraz z khadimami, dwór we dworze, miasto w mieście, jakby sam Agrabah nie ograniczał się właśnie do miasta, kilkudziesięciu tysięcy ghalwah i kilkunastu innych wiosek, rozsianych po pustynnych łanach, zbyt małych i nic nie znaczących, by mieć własne nazwy. Po prostu Agrabah, tabliczka wisząca nad bramą miasta, jakby ograniczało się tylko do tych kamiennych murów z hayat al'abadia⁴⁹, flankowanymi kozłami i pęknięciami, których nigdy nie widziała, ale tak bardzo chciałaby dotknąć, poczuć pod palcami, a zaraz potem wziąć się za porządne mycie rąk, brudnych od kurzu i błota.
Amatullah pociągnęła ją za rękaw abayi — czuła jej palce na swojej skórze, kości wbijające się w kość, twarde i zbite.
— A wiesz, że ona to podobno jest taka normalna?
N o r m a l n a, czyli z ludu, zwykła dziewczyna, nawet nie córka kupca.
— Mówią, że niby sułtan ją kupił od jakiegoś starego dziada z trzodą owiec, jakoby te były mniej warte od dziewczyny. Wiesz, ja to chyba bym prędzej te owce kupiła. No bo popatrz na nią. — Amatullah puściła ją i lekko machnęła w stronę, gdzie siedziała Tehri.
A Tehri siedziała, jakby miała za chwilę rozpaść się na kawałki, porcelana na podłodze, kolejna, żadna nowość, bo khadimy ciągle coś tłukły (a nawet jeżeli nie one, to i tak winę ponosiły one).
Siedziała skulona, ale zarówno sztywno jak struna oudu, pewnie Maryam jej kazała — albo Hanan, a Galija wręcz czuła ból przebiegający jej po kręgosłupie. Miała spuszczoną głowę, wzrok wbity (chyba) w talerz z (raczej) nietkniętym jedzeniem, i choć miała ręce pod stołem, zaplątane w poły materiału, widziała ich drżenie.
Wpatrywała się w nią i dopiero po chwili zorientowała się, że Tehri podniosła głowę, patrzyła na nią, obie się na siebie patrzyły (Amatullah też się patrzyła? Ktokolwiek się patrzył? Prócz 'umiy, oczywiście).
Miała oczy w kolorze nieba nad pustynią, ale widziała w nich chmury, chmury zwiastujące deszcz, który u nich nie padał już od dobrych sześciu miesięcy.
Przełknęła ślinę, grdyka się poruszyła, ale chyba zbyt głośno, bo o ile 'umiy może i przedtem się na nią nie patrzyła, o tyle teraz wbił w nią wzrok, jakby miała zamiar ją nim zabić.
Odwróciła głowę, kątem oka zobaczyła Amatullah z kawałkiem samoonu w dłoni, gdzieś z boku przeszła khadima z dzbankiem herbaty.
— Fadawo, nalej mi herbaty.
Nie miała pojęcia, czy khadima faktycznie miała na imię Fadawa, po prostu było to pierwsze imię, które przyszło jej do głowy, ale gdzieś na pewno je już słyszała, kilka razy, n a p e w n o.
A może Fadawą był ktoś inny, któraś z konkubin, tych niby ładnych, ale nijakich, takich, że ojciec sam o nich zapominał — albo po prostu jakaś inna khadima, może ta od mycia podłóg albo prania pościeli, ubrań, zasłon.
Cóż…
Poczuła za sobą ludzką sylwetkę, Chyba-Fadawa pochyliła się, była tak blisko, że Galija widziała na jej żyły wijące się pod skórą, jasne, niebiesko-zsarzałe, jak strużki wody.
Herbata, złoto-brązowa, wyglądała jak płynny miód, pachniała cytrynami i wodą różaną. I była zdecydowanie zbyt słodka.
━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━
Iṣbahsalār⁴⁵ — dowódca armii.
Emir⁴⁶ — stopień oficera.
Qabdhah⁴⁷ — arabska jednostka miary, około 9 cm.
Samoon⁴⁸ — iracki drożdżowy chleb.
Hayat al'abadia⁴⁹ (z arab.) — życie wieczne.
Cóż, mam wrażenie, że POVy Galiji wychodzą mi zbyt dramatyczno-wielotematyczne i dość chaotycznie, ale jakby co to możemy wszystko zwalić na hormony, bo przecież taki wiek.
Nie powiem, że nie gubię się w zawiłościach sułtańskiej rodziny, bo pewnie jeszcze trochę mi to zajmie, zanim wszystkich ogarnę, ale to dużo dodaje do realizmu, że jest sporo rodzeństwa, żony, ciotki, jeszcze dwór, wszystko
OdpowiedzUsuńI jeszcze o każdym dziecku można coś powiedzieć, wow! (to nie sarkazm)
Czy Rasoul było imieniem jakiegoś strażnika w Aladynie Disneya? W każdym razie jakoś bardzo podobnie
I wiem, co pisałaś o datach, ale i tak interesuje mnie, jaki jest dokładnie wiek Galiji :D
I w ogóle jeju, jakoś mi szkoda Tehri, której imienia nikt nie umie wymówić, i w ogóle wszystkich tych kobiet, ale jej jakoś najbardziej; może Galiji najmniej, bo ona jako córka sułtana mimo wszystko jest – póki co – bardziej biernym obserwatorem
Ale matko, jak mnie interesuje to, co ona wyprawia, i jaki to ma związek z obecną pozycją Alauddina, bo jakąś ma na pewno, po tym, co mówił Kamal, aaa
W kwestii rodziny sułtańskiej mam wrażenie, że powinnam jakoś to ogarnąć i dać jakieś drzewko genealogiczne, czy rozpiskę. I o ile w drzewka próbowałam i wyszedł jeden wielki miszmasz, o tyle rozpiska jest całkiem do zrealizowania i chyba ją jakoś na dniach ogarnę.
UsuńI eee, też mi się wydaje, że w wersji animowanej był strażnik o takim imieniu, ten ich chyba taki „szef”, czy coś w tym stylu.
Co do wieku to w sumie ja to gdzieś chyba zaznaczyłam — a może to było w jakiejś usuniętej wersji albo w trochę późniejszych rozdziałach. Nie mniej i tak gdzieś na pewno się pojawi.
I ja się okropnie boję, że to całe jej rodzeństwo zaleje się w jedność i co najwyżej będą mieli tam po jakiejś jednej cesze, typu „najstarszy syn”, „wredna siostra”. W sumie mam tak z całą resztą kobiet, jeju, byleby tylko dało się je jakoś rozróżnić. I ogólni to ani samo Terhi, ani pełna wersja jej imienia wcale nie byłyby takie trudne do wymówienia (tylko by się po prostu trochę różniły), ale uznajmy na potrzeby opowiadania, że jednak tak.
A co do wypowiedzi Kamala, to bardzo chciałabym zaspoilerować i jednocześnie niespoilerować, ale jest ona dość ważna i w przyszłości pojawią się tego jakieś pogłosy (i zdecydowanie nie można jej tak wprost odczytywać, ale cii!).
Drzewka są trudne, nawet w programach D: ale rozpiski chyba jeszcze bardziej niemożliwe, w każdym razie tak mi się wydaje, bo też się nad czymś takim zastanawiałam, głównie dla siebie samej – ale to brzmi jak naprawdę spoko plan, bardzo chętnie się zapoznam, na pewno mi się przyda
UsuńI na razie się na to nie zapowiada, w sumie byłoby chyba gorzej, gdybyś jakoś nienaturalnie wplotła nagle biografię każdego członka rodziny, a tak to można sobie powoli układać informacje o nich w całość, jak puzzle
I to, że ja jestem tępa nie znaczy, że coś jest nie tak z przedstawianiem postaci, spokojnie. I znamy już chyba bohaterów, z których znajomością nazwisk i umiejętnością dopasowywania ich do twarzy Terhi byłaby prawdziwym łamańcem językowym (i mózgowym) xD
Ha, czyli nie mam totalnej sklerozy! :D
Aaaa no to kolejna rzecz, której nie mogę się doczekać <3
Dla mnie drzewka to czarna magia, a rozpiska się pisze na przemian z trzema opkami.
UsuńI jeju, jak na nienawidzę w książkach takich całych biografii wyłożonych na tacy, albo opisów jakiś szczegółowych, kto, co, jak i po co. To nie dla mnie po prostu, ja wolę wszystko po kolei odkrywać.
No i ej, ja sobie wypraszam, nikt mi tutaj nie będzie pisał, że jest tępy (chyba, że ja, hah).