Smętny dźwięk oudu¹⁶, chrzęst kości i szelest materiału, falującego przy każdym kroku, rozbijały się o grube ściany komnaty. Promienie słońca tańczczyły na marmurowej posadzce, tak czystej, że Galija widziała odbicie nie tylko swoje, ale i także surową twarz 'umiy¹⁷.
— Dobrze, Galijo. Jeszcze raz.
Zacisnęła mocniej palce na rishrze¹⁸, tak że na jej ciemnej skórze, na knykciach, pojawiły się blade plamki. Zaokrąglone krawędzie wbijały jej się między kości, gdzieś między paliczkami, i zupełnie tak, jakby opuszkami palców dotykała sztywnych strun.
Dobrze, Galijo. Jeszcze raz.
Bo przecież wcale nie zagrała tej samej melodii już co najmniej z pięć razy, w c a l e — tę o braterskiej zawiści, pięknej półbogini, matczynym poświęceniu i miłości kłującej, jak ciernie opuncji; ulubioną 'umiy. Zza okna naprzeciwko niej, niebo było tak jasne, że od samego patrzenia, szczypały ją oczy, musiała je przymknąć, najlepiej odwrócić wzrok. Dlaczego wyglądało aż tak przerażająco? Jeszcze bardziej przerażająco niż zwykle, zupełnie tak, jakby świat miał się zaraz skończyć, jakby słońce miało zgasnąć, a jasne zarys na horyzoncie — góry, których nazwy nigdy nie pamiętała, a ludzie mówili, że to góry aż z Manois widać, chociaż ona nie była zbytnio do tego przekonana — wzniosą się, pękną na pół i zsypią im się na głowy.
Dzień dopiero się zaczynał, a ona chciała z powrotem noc (najlepiej tę sprzed trzech tygodni, kiedy wszystko jeszcze było d o b r z e).
Chciała rzucić ten głupi oud gdzieś w kąt, wraz z drewnianą rishą, u p r z e j m i e wyprosić 'umiy z komnaty, a potem rzucić się na łóżko, zakopać się pod stertami puchu, jedwabi i szyfonów. Chciała udawać, że dzisiaj w ogóle nie ma, po prostu leżeć, wpatrywać się w sufit i o niczym nie myśleć — albo nie, właśnie, że myśleć, myśleć o różnych rzeczach, myśleć o w s z y s t k i m.
O czym mogłaby myśleć?
O Amatullah, która, choć była młodsza od niej o dwa lata, zachowywała się jak na prawdziwą prawie-kobietę przystało (i jak przystało na córkę sułtana, oczywiście). Nie chodziła tam, gdzie nie powinna, zazwyczaj siedziała cicho, ładnie wyglądała, a już na pewno nie latała nie wiadomo gdzie z jakimś łajzą. Po prostu była, a zarazem jej nie było, z resztą tak, jak prawie wszystkie kobiety, które znała (których nie znała, też), i tylko ona była taka… inna, że nawet własna 'umiy wolała chwalić Amatullah niż ją (z resztą każdy wolał chwalić Amatullah — to dlatego, że ponoć lepiej grała na oudzie, miała takie ładne, jasne włosy, lśniące jak złoto (a ona sama zwykłe, ciemnobrązowe, po ojcu i 'umiy), po kimś, czy dlatego, że jako pierwsza zaczęła krwawić?).
O ojcu, którego zawsze musiała nazywać Jego Sułtańska Mość , bo pomimo bycia jej ojcem był także s u ł t a n e m, a ona t y l k o jego p i e r w o r o d n ą, u l u b i o n ą i u k o c h a n ą córką (ale oczywiście to wszystko się nie liczyło, bo co jej po tytule ukochanej córki sułtana, skoro i tak w końcu mieli ją wywieźć na drugi koniec świata, a ona już nigdy miała nie zobaczyć słońca nad Agrabahiem).
O Fajr, która mieszkała w pałacu już prawie d w a l a t a, ale zdawało się, że dopiero co tu przyjechała, w obstawie trzech mężczyzn i pełnego wozu — j e d n e g o. Która z dumą nosiła na czwartym palcu lewej dłoni złoty pierścień i tylko niebieskie szaty, jakby chciała pokazać, że nie jest tylko kolejną kobietą z haremu, która tylko siedzi i czeka nie wiadomo na co, lecz prawdziwą seloidzką kobietą (ponoć potrafiła zaklinać węże, a Galiję strasznie nęciło, żeby zapytać, ale cóż, albo to Fajr nie była skora do jakichkolwiek rozmów, albo 'umiy akurat stwierdziła, że Galija nie jest do nich skora, więc ma siedzieć i do nikogo się nie odzywać). Ale poza tym Fajr była całkiem zwyczajna, najwidoczniej wcale nie taka munaffir¹⁹ — i w ogóle wszyscy Seloidzi najwidoczniej wcale tacy nie byli — jak jej wymawiali za dzieciństwa i tylko 'umiy ciągle coś na nią narzekała, ale to chyba dlatego, że po prostu za nią nie przepadała — ale szczerze mówiąc, to ona nie przepadała za nikim innym, prócz siebie (hmm, a może jednak tak, za ojcem chyba przepadała, co? I za nią, może….).
O Alauddinie też mógłaby pomyśleć, prawda? Tak po prostu, jak siostra o bracie, a nie, ugh… nie tak, że oni coś ten… przecież nie, na Boga, był jej bratem, b r a t e m, i dlaczego niektórzy tego nie rozumieli? Więc, cóż, może w sumie lepiej nie, lepiej żeby o nim nie myślała, ale… wczoraj minęło równo siedemnaście dni od jego wjazdu i… nic, Alauddin wciąż nie wracał i gdyby znowu był na jakiejś tej swojej głupiej bitwie, to wcale nie byłoby aż tak źle (w końcu były tylko dwie możliwości: wróci cały i zdrowy albo cały w kawałkach, chociaż przeważnie wracał c a ł y — zdrowy nie do końca — więc naturalnie wszyscy cały czas obstawiali przy tym, że następnym razem także wróci c a ł y). Ale nie, nie było żadnej głupiej bitwy, było tak naprawdę nic, bo szczerze powiedziawszy, to nikt tak do końca nie wiedział gdzie, po co i za czym Alauddin wyjechał — ot, po prostu, obudziła się któregoś ranka i jeszcze zanim umysł zdążył się otrząsnąć z resztek snu, ona już stała na balkonie i wpatrywała się w czarną klacz, wyjeżdżającą z miasta, z Alauddinem na grzbiecie i kilkoma innymi mężczyznami do towarzystwa. I choć wtedy chciała zacząć krzyczeć — za nim, do ojca, może nawet do Jafara, który też tam był nie wiadomo na co (on zawsze wszędzie był, nie wiadomo na co) — ale była cicho, zrobiła swoje, zmówiła modlitwę, dała się ubrać i przeczekała aż do następnego ranka, żeby dowiedzieć się, że Alauddin wyjechał — no naprawdę, nigdy w życiu by nie pomyślała. Ale gdzie wyjechał? Po co? Na jak długo? Czy gdyby poprosiła ojca, powiedziałby jej? Pewnie tak, przecież on zawsze robił to, o co go prosiła, gorzej było z dotarciem do niego, bo o ile to coś nie dotyczyło w jakikolwiek sposób j e j dobra albo dobra 'u m i y, o tyle musiałaby najpierw iść do 'umiy, potem (oczywiście o ile 'umiy by się zgodziła — taak, no na pewno…) do Maryam, ona do jednego wezyra, potem drugiego, w końcu Jafara, a i po drodze i tak wszystkie ciotki by się zleciały i a po co? Iście do ojca i zapytanie go o to nie było wcale takie łatwe, więc ostatecznie nigdzie nie poszła i nigdzie nie zamierzała iść.
Przecież to na pewno nic takiego, Alauddin niedługo wróci i wszystko będzie, tak jak zawsze.
Tylko, że mijał właśnie trzeci tydzień i nawet ojciec zaczynał w to wątpić.
Alauddin już nie wróci, powiedział wczorajszego wieczoru, kiedy kazał zwołać wszystkich do Głównej Sali i choć starał nie okazywać żadnych emocji, wszyscy doskonale wiedzieli, że te cztery słowa kosztowały go więcej niż utrzymywanie całego Agrabahu przy życiu od trzydziestu lat. Ale tak, powiedział, dobitnie, stanowczo, bez ani jednego zająknięcia, bez ani jednej nuty drżenia — i kazał wszystkim się z tym pogodzić, a ona wtedy przez chwilę pomyślała, że przecież ci wszyscy to tak naprawdę nie wszyscy, a zaledwie kilka osób, które albo w całości zaakceptowało fakt, że śpią pod jednym dachem z byłym złodziejem, albo po prostu tego nie pamiętało.
Ona nie pamiętała, nie wiedziała — znaczy wiedziała, ale po prostu, kiedy się urodziła, Alauddin już był, tutaj, w pałacu, nie biegał po suku i nie kradł, tylko chodził po korytarzach albo siedział w koszarach, omijając wszystkich szerokim łukiem. Kiedy się urodziła, Alauddin nie był już złodziejem, tylko synem sułtana.
Kilka dni temu — trzy dni temu, czternastego dnia od jego wyjazdu, przyszła do niej Fajr, do j e j komnaty, zupełną nocą, kiedy obie powinny już dawno spać. Pukała do drzwi tak cicho, że ledwo je usłyszała, a zanim zdążyła na dobre je otworzyć, Fajr już uwieszała jej się na szyi, przygniatając jej łopatki i żebra. Płakała i płakała, bełkotała coś w tym swoim języku, z którego ledwo rozumiała co trzecie słowo. Miała wrażenie, że słyszy ją cały harem, cały pałac, że za chwilę wszyscy się tu zlecą, a ona będzie musiała się tłumaczyć — b ę d z i e m u s i a ł a, ale tak naprawdę i tak nikt nie dopuści jej do głosu. Ale nikt nie przyszedł, żadna khadima²⁰, ciotka, tym bardziej nie 'umiy, po prostu Fajr wciąż płakała i zawodziła, a ona stała, wciąż zesztywniała, zimna i gorąca jednocześnie. I nie wydusiła z siebie ani słowa — bo co miała niby powiedzieć? No co? Że wszystko będzie dobrze, że Alauddin wróci? Że, że, że… że, sama miała ochotę się rozpłakać, wtulić w Fajr (która mimo iż starsza od niej o cztery lata, była i chudsza, i niższa, przez to kruchsza, i to raczej ona połamała by jej kości)? Nie, nie, nie… przecież… przecież nie mogła, nie mogła już więcej płakać (miałaby w ogóle jeszcze czym?), a na pewno nie przy Fajr, nie przy żonie własnego brata, z którym ponoć i tak Bóg wie co robi, latając po mieście.
Kiedy Fajr już się od niej odsunęła, wytarła resztki łez i wyszła, nawet się za siebie nie oglądając, przez całą resztę nocy miała wrażenie, że nadal tu jest, nadal płacze w jej ramiona, śliniąc jej całą skórę, która potem lepiła się do śliskiego materiału shalmy²¹. Zrobiło się jakoś tak dziwnie chłodno — jeszcze chłodniej niż przedtem, aż tak, że przeszedł ją dreszcz. I choć nie miała odwagi, by chociażby podejść do okna, o odsłonięciu kotar nawet nie miała co myśleć, czuła, że tam na zewnątrz też coś się zmieniło, coś zadrgało i załkało.
A ona jednak chciała płakać, ale nie płakała, nie uroniła ani jednej łzy, więc tylko leżała aż do świtu, krzycząc w poduszki. Rano, tę, w którą najwięcej krzyczała, kazała Rajahowi rozszarpać, gęsie pióra rozsypały się po całej komnacie, ale pozbierała je — je i wszystkie drobinki bólu i niewypłakanych łez — i schowała na samo dno skrzyni, tej do której i tak nikt nie zaglądał, bo wszyscy myśleli, że zatrzasnęła się na dobre (nie, nie zatrzasnęła się na dobre, tylko tak trochę, sama może by i jej nie otworzyła, ale druty jednak czasami się do czegoś przydawały), a jednocześnie była zbyt ciężka, żeby ją gdziekolwiek ruszyć, więc ostatecznie stwierdzili, że może zostać, bo przecież i tak nie będzie nikomu przeszkadzać. Nie będzie j e j przeszkadzać.
Alauddin już nie wróci.
To samo powiedziała Fajr, już po arabsku, kiedy wycierała rękawami własnej shalmy ostatnie łzy, patrząc na podłogę, gdzieś między stopami własnymi a Galiji. To samo powiedziała 'umiy już na samym początku, i choć teraz już tego nie mówiła, Galija wiedziała, że z tyłu głowy wciąż ma te cztery słowa, którymi niemo ciskała na prawo i lewo. To samo powiedział któregoś razu Khalid, też jakoś na początku, kiedy okazało się, że Uzma jest znowu w ciąży, więc jedli „wspólne” śniadanie, ale przez te głupie prawany i tak było wszystko słychać, i ona też słyszała. Słyszała, jak głos mu się załamał przy nie, słyszała, jak wróci wymawiał z boleścią i słyszała, że już do końca posiłku nie odzywał się ani razu, nawet kiedy któryś z pozostałych braci coś do niego mówił.
I zdała sobie sprawę, że przecież Alauddin nie był tylko jej. Że w zasadzie w ogóle nie był jej. Że w zasadzie nie był nikogo, a i c h to już w ogóle nie był.
Ojciec chyba miał rację.
— Galijo, coś się stało? — Co? Wysoki głos 'umiy rozległ się po komnacie; najpierw rozpłynął się w powietrzu, by następnie odbić się od bielonych ścian i rzeźbionych mebli, zaplątać w jedwabny baldachim i purpurowe zasłony, aż w końcu dotrzeć do jej uszu.
— Nie, nic. — Przecież nie mogła powiedzieć, że myślała o niej, o Amatullah i nawet o Fajr, bo wtedy musiałaby się przyznać, że myślała też o ojcu i Alauddinie, a o nich przecież myśleć nie mogła.
W ogóle ostatnio myślała coraz częściej o takich rzeczach, o których raczej nie powinna myśleć. Podczas wspólnych posiłków zbyt często zerkała na Khalida i Najiba, czasem też i na Kamala (chociaż starała się trzymać od niego z daleka, z jeszcze b a r d z i e j daleka niż od innych), zaczęła częściej słuchać paplanin 'umiy i ciotek, czasem nawet z nimi rozmawiała, a kilka dni temu dała się ubrać w fustan alzifaf²² Khadiji, bo ta miała akurat tyle samo lat w chwili ślubu z sułtanem, co ona teraz, i może rękawy nadal były trochę za długie, a dekolt zupełnie jej się nie podobał, ale całość leżała na niej mumtaz²³, zdaniem wszystkich.
Poza tym ostatnio w ogóle czuła się… dziwnie, dobrze i źle jednocześnie, ale zarazem pusto, jakby te wszystkie emocje były tak bardzo w niej natłoczone, że już po prostu nie była w stanie ich odczuwać. Chciała płakać i krzyczeć, z bólu, a zaraz potem śmiać się tak głośno i długo, aż w końcu zacząłby ją boleć brzuch.
Dlaczego 'umiy jeszcze nie powiedziała, że wszystko musi być i d e a l n i e, tak jak w zeszłym tygodniu, kiedy grała prawie przez cały dzień — 'umiy odwołała jej wszystkie lekcje i kazała jej grać, aż zaczęły boleć ją ręce, palce miała poździerane od strun, bo risha ciągle jej gdzieś uciekała, wyślizgiwała się, poza tym bolały ją jeszcze nogi i plecy, plecy najbardziej, tak, że kiedy w końcu się położyła, czuła, jak w środku grzechoczą jej kości i prawie w ogóle nie spała — ?
Idealnie, wszystko musi być idealnie.
I D E A L N I E.
Przymknęła na moment powieki, rzęsy rzuciły cienie na jej policzki, wraz z rozcapieszonymi liści areki. Wyglądały prawie tak samo, jak tatuaże Wolnych Ludzi.
I D E A L N I E, więc zaczęła znowu grać, w i d a l n y m momencie, w którym przerwała, nuta po nucie, każdą wyrytą głęboko w umyśle przez 'umiy.
Tę ulubioną 'umiy, tę samą którą grała i śpiewała jednoczenie, którą zapewniła sobie miejsce w haremie i tytuł trzeciej żony sułtana.
Była śpiewaczką, córką kupca i kury domowej, zwykłą dziwką, ktoś kiedyś powiedział, a jej przyszło na myśl, że każda kobieta jest dziwką i starała się już więcej o tym nie myśleć.
'Umiy znów zaczęła chodzić po komnacie, w prawo, aż do krańca zaścielonego łoża, następnie odwracając się i idąc w lewo, zakręcając w momencie spotkania z nagrzaną słońcem ścianą i przejściem do łaźni, z zaciśniętymi ustami i taką miną, jakby w ogóle jej się słuchała (ale słuchała, Galija doskonale o tym wiedziała).
Odgłosy jej kroków, może trochę nerwowe stukanie obcasami o posadzkę, sprawiały, że Galija miała wrażenie, że w komnacie jej zbyt mało rzeczy. Ale nie, było ich zbyt dużo — i tutaj, w jej komnacie, i w całym pałacu. Zupełnie niepotrzebnych rzeczy.
Czasami nachodziła ją myśl, że ona sama była jedną z takich niepotrzebnych rzeczy, ale szybko uświadamiała sobie, że to nieprawda — była przecież k o b i e t ą, córką sułtana Galiba, ulubioną z resztą i pierworodną, jego słońcem i księżycem.
Galija bint Galib al-Fehim, imię i nazwiska, odojcowskie i rodowe. Galija, bo… bo tak, bo musiało być na G, Sułtanka Matka kategorycznie odmówiła nadania jej imienia, a na każde inne albo ojciec się nie chciał zgodzić, albo 'umiy. Więc została Galiją, ponoć po porodzie ładnie pachniała — z resztą tak, nowonarodzone dzieci ładnie pachniały, tak słodko i kwaśno jednocześnie, rześko i przyjemnie, tak, że kiedy urodził się Rasoul, ciągle przychodziła i prosiła, żeby mogła go wziąć na ręce (przeważnie jednak go jej nie dawali, bo była z a m a ł a, a jak już, to zawsze ktoś go przytrzymywał, ale to wystarczyło).
Teraz jej imię pachniało perfumami Al-Wardy, najlepszymi w całym Agrabahu (a może wcale nie najlepszymi, tylko po prostu nigdy nie używała żadnych innych).
Jej imię pachniało perfumami, topiło się w fałdach miękkiego adamaszku, uginało pod ciężarem biżuterii, plątało między kosmykami włosów, ciemnych, jak palisander. Ludzie widzieli ją praktycznie zawsze — nawet jeżeli nie chciała nigdzie wychodzić, wychodziła, kręciła się między korytarzami, chodziła od sali, do sali, wyszywała te głupie kwiatki, słuchała i jednocześnie próbowała nie słuchać. A potem gadali o jej zrujnowanej cnocie (c o k o l w i e k to miało znaczyć), zaraz potem chwaląc, za piękną abayę²⁴ (której przecież nawet sobie nie wybrała, ba, nawet sama jej nie ubrała, no na pewno samej nie uszyła), czy wyhaftowane ketmie (choć miały być różami).
Kiedyś usłyszała, że jej śmiech brzmi, jak śpiew pustynnego skowronka, ale czasami zastanawiała się, czy to ona sama sobie tego nie wmówiła, bo nijak nie mogła sobie przypomnieć kto i kiedy tak powiedział.
Ostatecznie, to wszystko i tak było zwykłym kłamstwem, przedstawieniem.
Jak w manoiskich amfiteatrach.
Była tylko jedną z siedmiu bint Galib, tą która jako pierwsza miała wyjść za mąż, jako pierwsza urodzić dzieci i jako pierwsza umrzeć, w końcu była najstarsza, musiała dawać dobry przykład. Musiała uszanować każdą, nawet najmniejszą, najmniej ważną decyzję ojca, bez ani jednego sprzeciwu, najlepiej bez ani jednego słowa.
Była zarazem całym światem sułtana i niczym.
— Wystarczy, Galijo.
Wystarczy, czy aby na pewno? Czy znowu teraz powiedziała wystarczy, a za chwilę będzie mówiła, że nie, wcale nie wystarczy, że wciąż źle gra i w ogóle dlaczego nie może wziąć się w garść i być taka, jaka powinna?
Jaka powinna być?
Taka, jak chciała 'umiy, jak chciał ojciec, jak chciał Jafar, jak chciała Amatullah, jak chciała Sułtanka Matka, jak chciała Maryam, jak chciał Kamal…
Jak chciała ona sama?
Nie, dla jej marzeń (m a r z e ń, sennych ułud, wyników wszechobecnej nudy w pałacu) nie było miejsca już teraz, a co dopiero, gdyby zdołała zadowolić wszystkich.
Gdyby była taka, jak sama chciała, już dawno skończyłaby z poderżniętym gardłem, w obronie honoru rodziny.
Bo gdzieś tam, tysiące ghalwah za Sahra Kabira, gdzie niebo stykało się z lądem, może aż zza morzem, gdzie rosła prawdziwa trawa i deszcz padał częściej niż dwa razy w roku, czekało na nią… to coś. C o ś, coś, czego nie potrafiła jasno określić, jakoś konkretnie nazwać, ale wiedziała, że było. Że miała swoje p r z e z n a c z e n i e, które cierpliwie na nią czekało, z dnia na dzień, i jeżeli go nie spełni, po śmierci jej dusza nigdy nie zazna spokoju i będzie przez wieczność błąkać się wśród żywych (a może Hanan faktycznie bredziła, tak jak mówiła 'umiy?).
Z resztą, przecież i tak nadal tkwiła w Agrabahu. I będzie tkwiła w nim jeszcze przez jakiś czas, w końcu wywiozą ją na drugi koniec pustyni, gdzie spędzi resztę życia na byciu dobrą żoną i matką i nie będzie miała czasu na żadne przeznaczenia.
(A może tak naprawdę sama nie wiedziała, jaka chciałaby być).
— Khadima zaraz przyjdzie. Przygotuje cię do wspólnego śniadania. Dalal spodziewa się dziecka.
To Dalal spodziewa się dziecka faktycznie powiedziała? Czy powiedziała coś innego — albo w ogóle nic już więcej nie mówiła i Galiji się tylko zdawało? Bo cała jej uwaga rozpłynęła się przy wspólnym śniadaniu, które przecież, hmm, było, miało być, zupełnie tak, jakby nie było ważniejszych rzeczy na świecie. Jakby wcale nie było n o r m a l n ym śniadaniem (tak, jak i każdym posiłkiem) z 'umiy, ciotkami, zastępem khadim — jedyną różnicą byli bracia i ojciec za parawanami, jakie to głupie.
Zza okna jakaś krowa zaczęła muczeć tak głośno, że Galija zastanawiała się, czy przypadkiem nikt nie próbuje jej ubić tuż pod bramą pałacu. Jeszcze kilka krzyków, których w ogóle nie rozumiała, odgłosów, których nie potrafiła nazwać, i wszystko umilkło.
Tak samo, jak i melodia w jej głowie.
Och, gdyby tylko Alauddin tu był…
Nie musiałaby iść na żadne głupie wspólne śniadanie — w sumie, to pewnie i tak by poszła, ale potem nie musiałaby iść na lekcje, nie musiałaby wpatrywać się w te głupie pergaminy — poszliby do miasta, pokręciliby się trochę po suku, pogubili w ciasnych uliczkach, aż doszliby pod same mury Agrabahu i musieliby wracać. Aż słońce zaczęłoby chylić się ku zachodowi, a po ulicach zaczęliby krążyć pałacowi żołnierze, tak na wszelki wypadek (chociaż ona sama nie do końca wiedziała, o co chodziło z tym wypadkiem, Alauddin nie chciał jej powiedzieć, zrobił tylko taką minę, jakby wolał już jej nigdy nigdzie ze sobą nie zabierać, a nikogo więcej wolała nie pytać).
Może znowu udałoby jej się wyciągnąć coś od niego, coś o jego poprzednim życiu, kiedy nawet jeszcze nikt nie wiedział o jego istnieniu. Kiedy… kiedy jeszcze wcale nie był synem sułtana, tylko żebraka. I kiedy była pewna, że w ogóle nie chciałaby mieć z nim nic do czynienia.
Ojciec (ten p r a w d z i w y) Alauddina zmarł kiedy ten miał osiem, może dziewięć lat (dokładnie nie pamiętała) — czy to z głodu, czy ze starości, chyba sam do końca nie pamiętał, a może po prostu nie chciał powiedzieć, bo… bo tak. Przecież nie musiał wszystkiego mówić, nie musiał mówić nikomu, nie musiał mówić j e j, w ogóle mógł nie chcieć mieć z nią cokolwiek wspólnego, a mimo to na dziesiąte urodziny, kiedy wszyscy inni dawali jej nowe ubrania i biżuterię, khadimy faszerowały ją ulubionymi atayef²⁵, no i oczywiście dostała t y g r y s a (t y g r y s a, Amatullah, dostałam t y g r y s a!), on jeszcze nim wstało słońce, przeszedł do niej, kazał się ubrać i iść z nim. A ona poszła, bo przecież co złego mogło się stać, co złego mógł jej zrobić Alauddin? (Z takim Kamalem na pewno nigdzie by nie poszła, z Samitrem chyba też nie, z Najibem to już prędzej, chociaż on pewnie i tak by nigdzie nie chciał jej zabierać, Jafar w końcu był najważniejszy, hm… z Khalidem też by poszła, gdyby tylko kiedyś znalazł czas i pamiętał jej imię.) Poszła, oboje poszli, pierwszy raz, a ona miała ochotę zacząć krzyczeć, płakać i jak najszybciej uciec, jak najdalej, z powrotem do pałacu, ale po piętnastu minutach chodzenia w tą i z powrotem, zapewnianiu, że nic się nie stanie i ani 'umiy, ani ojciec cię nie zabiją (prędzej mnie), zaczęła tonąć w prawdziwym Agrabahu.
Za drugim razem zaczęła płakać, ale do tej pory nie wiedziała, czy to ze strachu, czy szczęścia (tłumaczyła sobie, że ze szczęścia, tak przecież było lepiej, dla niej, dla Alauddina).
Ale Alauddina teraz tu nie było. Był…
Gdzie był?
Teraz.
Bo przecież wciąż gdzieś był, tu, wśród żywych, wciąż żył, bo przecież nie mógł umrzeć, nie on. Nie on, który do tej pory zawsze zwracał, z każdej bitwy, jak co roku, ociekając krwią (cudzą? własną?), śmierdzący potem, mokrą ziemią, śmiercią. Nie on, którego potem stawiali na piedestale, tuż obok ojca, na równi z Khalidem (może nawet jeszcze bliżej niż on), który na całą noc stawał się panem i władcą, upijał do nieprzytomności, a potem nieraz przez całe tygodnie nie wychodził z własnej komnaty.
Nie mógł umrzeć, nie on.
Nie mógł, po prostu nie mógł… prawda?
Nie płacz, nie płacz, nie płacz, Galijo…
Łza — jedna, druga, trzecia…
Łza — jedna, druga, trzecia, której wcale nie było.
A ona zdała sobie sprawę, że w komnacie jest już sama, że 'umiy wyszła (k i e d y?). Pewnie już dawno, w końcu nie ważne było, czy może chciała z nią porozmawiać, może trochę pobyć z nią, popatrzeć na bursztynowe oczy, tak samo ładne, jak ona (dlaczego nie była do niej podobna choć trochę? Dlaczego nie miała chociaż jej oczu i rysów twarzy? Bo nos i włosy by jakoś przeżyła, ostatecznie całkiem jej się podobały.). Przecież mogłaby tu jeszcze chwilę posiedzieć, chociaż poudawać, że interesuje się własnymi dziećmi — jedynym z nich, ale Rasoulem też mogłaby się zainteresować, w końcu miał już prawie dwa lata, a wciąż nie odróżniał, która kobieta jest jego 'umiy).
Odstawiła oud na podłogę, trochę zbyt mocno, bo uderzył o posadzkę z głuchym hukiem, a ją dopadła nieodparta chęć uderzenia nim jeszcze raz, ale mocniej, i jeszcze raz, i jeszcze, dopóki nie roztrzaskały by się na drobne kawałki.
Znowu to samo.
Dlaczego nie mogło boleć ją coś innego — głowa, brzuch, mogłaby nawet znowu skręcić nadgarstek, albo 'umiy mogłaby uderzyć ją w policzek za… cokolwiek, mogłoby ją boleć cokolwiek innego, ale ciało, nie dusza.
Ktoś zapukał w drzwi, brzmiało jak roztrzaskująca się ceramika.
Khadima.
Ledwo zdążyła rozprostować nogi, wstać z krzesła i poprawić włosy, pojedyncze kosmyki, które nachodziły jej na oczy, a drzwi się otworzyły i do środka weszła Abir.
Abir? Nie któraś ze khadim?
Kiedy podeszła bliżej, trochę zbyt wolno i drżąco, jak na nią, Galija zauważyła, że płakała. Musiała płakać — na policzkach lśniły lepkie smugi łez, oczy, zawsze takie ładne, zielone, miała opuchnięte, całe czerwone, błyszczały jak promienie słońca odbijające się w tafli wody. Pachniała zieloną herbatą — Al-Warda nadal był w pałacu? Ponoć wrócił do domu na początku zeszłego tygodnia, chociaż nikt tak właściwie nie wiedział dlaczego.
Kiedy Abir wróciła do pałacu?
Rano 'umiy nic nie mówiła, chociaż ogólnie 'umiy nie mówiła zbyt wiele, tym bardziej nie o rzeczach, które nie dotyczyły bezpośrednio niej, które nie działały bezpośrednio na nią. A Abir niezbyt dotyczyła jej, była mamką Rasoula i właściwie to tyle, chociaż zawsze była w pałacu, najpierw przychodziła z matką, potem już sama, kiedy hmm, Amal? przestała, bo Galija miała już dwa lata i absolutnie nie mieli po co jej już trzymać (dla Amatullah znaleźli inną mamkę, podobno młodszą, delikatniejszą, w ogóle l e p s z ą).
Powinna pytać co się stało?
Powinna pytać co się stało zwykłą dziewczynę z miasta (nawet jeżeli ta dziewczyna była mamką sułtańskiego syna, a jej ojciec osobistymi medykiem owego sułtana, nawet jeżeli jej matka była mamką jednej z sułtanek, a jej brat trzy lata temu oddał życie za pierworodnego Wielkiego Eezyra)?
Nawet jeżeli to wszystko b e z p o ś r e d n i o nie dotyczyło jej — ale przecież w pewnym sensie dotyczyło jej. Rasoul był jej bratem, „z matki i ojca”, Al-Warda w zasadzie leczył wszystkich, ją też, Amal (Amal, matka Abir miała na imię Amal, prawda?) wykarmiła ją własną piersią, a Ahmed…
Ugh, Ahmed.
W zasadzie to przecież go nawet nie znała. Widywała go od czasu do czasu, zazwyczaj, kiedy kręciła się sama (albo z Alauddinem, albo z którąś z khadim, tych łaskawszych oczywiście) po pałacowych korytarzach albo wśród ogrodów (albo z 'umiy, albo z którąś z ciotek, albo którąś z khadim, zazwyczaj tych mniej łaskawszych), w których zazwyczaj się gubiła (dlaczego, na Boga, wszystkie drzewa wyglądały dokładnie tak samo? Wszystkie krzewy były tak samo rozrośnięte, a marmurowe posągi i fontanny stały w takim samych, równych odstępach od siebie?). I zawsze, ale to zawsze-zawsze był obok niego Jafar i według niej nie był do niego ani trochę podobny, może do matki? — chociaż Galija nigdy jej nawet nie widziała, zmarła zaraz po porodzie, cztery lata przed jej własnymi narodzinami. Pochowali ją w rodzinnym grobowcu, kubbie wykutej w kamieniu, a na zwykłej, prostokątnej tabliczce wyryli jedynie jej imię: Aisha, żyjąca, cóż za drwina.
Czy Ahmed faktycznie wart był życia młodszego od siebie, prawie że wciąż chłopaca, którego widział na oczy tylko raz, właśnie wtedy, a Galija nie widziała go nigdy, ale Abir, kiedyś jej powiedziała, że jest taki mężny i przystojny, że na pewno będzie wielkim wojownikiem i na pewno zrobi coś dobrego dla Agrabahu.
A ona nie wiedziała, czy Ahmed mógł być tym wielkim czymś dla Agrabahu, bo w końcu i tak z trudem przeżył kolejne dwa miesiące, pamiętała jego poparzoną skórę, rtęć na dłoniach Al-Wardy, sztywne palce owinięte w zakrwawiony kawałek materiału, szal Jafara, bo nic innego nie było pod ręką. Potem pochowali go tuż obok matki, jakby wierzyli, że w jej wątłych szczątkach tliło się liche ciepło, mające otulić ciało syna — a ona nie pamiętała czy ktokolwiek płakał po jego śmierci. Nie pamiętała, czy Jafar płakał po śmierci Ahmeda (albo Aishy) — nigdy nie widziała prawdziwego pogrzebu, mówili, że to dlatego, że kobiety są zbyt płaczliwe, ale ona nie wiedziała dlaczego miałaby płakać za Ahmedem — za ciałem Ahmeda, za jego ciemnymi oczami i poskręcanymi włosami w kolorze spróchniałego drewna, z długą szramą na lewym policzku i orlim nosem; kiedyś słyszała, jak Amatullah mówiła, że Ahmed jest przystojny i chyba miała rację, bo może nie miał wysokich kości policzkowych, jak Khalid, takich ładnych brwi, jak Najib, czy uśmiechu Alauddina, ale miał nawet ładne oczy — jak nocne niebo z gwiazdami wyrzeźbionymi ze srebra.
Może faktycznie nie byłoby tak źle.
Ale Ahmed umarł, wtedy, kiedy znowu byli tylko kuzynostwem, synem wielkiego wezyra i córką sułtana Agrabahu.
Minęły dwa tygodnie i przyszła burza, ludzie pochowali się w domach, im też nakazali siedzieć w komnatach, ale Galija nie potrafiła tak po prostu być, wśród srebrzących się ścian, powietrza ciężkiego od attaru i słodkich perfum, więc zaczęła krążyć po pałacowych korytarzach. Wróciła, kiedy piasek zaczął sypać się oknami, a przed wejściem do haremu zauważyła wyszywany złotymi nićmi farwah²⁶ ojca.
I kiedy wracała, zdawało jej się, że widziała Jafara, czarną kurtę²⁷ i krwawiący szal w jego dłoniach.
Ale równie dobrze mogło jej się tylko przywidzieć, bo uciekła nim 'umiy zdążyła w ogóle zauważyć, że nie było jej w komnacie.
— Trzeba przygotować kąpiel, Sayyidati²⁸.
Kąpiel? A, no tak. Dalal spodziewała się dziecka.
Wdech, wydech.
Abir.
Wyminęła ją, materiał abayi ślizgał się po posadzce, przy końcach nabierał szarawego odcienia. Poskręcane kosmyki umknęły ze starannie zaplecionego warkocza, miały barwę płynnego złota, m i o d u, tego samego, który ojciec kazał sprowadzać sobie aż z… Karvolii? Karviolii? A może z Siettury? A może… eh, znała na pamięć geografię Sahry' Kabiry, reszta przecież nie była jej do niczego potrzebna.
Drgnęła, kilka pasemek włosów nadal przysłaniało jej twarz, a jasne plamy słońca tańczyły po ścianach i podłodze. Zaledwie na chwilę spojrzała za okno; prosto w złotą tarczę, białe, rażace niebo, zbyt białe i zbyt rażące.
Momentalnie poczuła, że wcale nie chciała tu być. Nie chciała iść na żadne wspólne śniadanie, nie chciała udawać, że cieszyć się z brzemienności Dalal, nie chciała ciągle się pilnować przy jedzeniu, nie chciała żeby 'umiy znowu patrzyła na nią, jakby chciała jej urwać głowę, a potem krzyczała za, właściwe, za co tylko by się dało.
Nie chciała iść się kąpać, a później pachnieć tą głupią ambrą, czy innym piżmem.
A jednak poszła za Abir, wprost do łaźni.
━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━
Oud¹⁶ — arabski instrument muzyczny strunowy, prototyp lutni.
'Umiy¹⁷ (arab.) — matka.
Risha¹⁸ — plektron, używany podczas grania na oudzie.
Munaffir¹⁹ (z arab.) — tu; wstrętna.
Khadima²⁰ (z arab.) — służąca.
Shalma²¹ — nocna tunika.
Fustan alzifaf²² — suknia ślubna.
Mumtaz²³ (z arab.) — doskonale.
Abaya²⁴ — luźna suknia, sięgająca kostek.
Atayef²⁵ — naleśniki nadziewane serem.
Farwah²⁶ — szata wykonana z futra wielbłądów, noszona przez władców.
Kurta²⁷ — luźna, męska koszula.
Sayyidati²⁸ (z arab.) — pani.
Munaffiru nie jestem pewna na 100%, bo bądźmy szczerzy — w Internecie panuje ogromy niedobór bezpłatnych słowników polsko-arabskich, a Tłumacz Google to dość nie-do-końca-legitna rzecz. Choć kierując się tą myślą, to tak w zasadzie wszystko tutaj może być nieprawdą 😅.
Rtęć była niegdyś stosowana jako środek odkażający. Używano jej także do leczenia zębów i w ogóle Starożytni uwielbiali z nią eksperymentować.
O, i pojawia się powoli odpowiedź na moje pytanie spod poprzedniego rozdziału, hihihi (chyba nie było tego w poprzedniej wersji??)
OdpowiedzUsuńTeraz zastanawia mnie różnica wieku między nimi, i ile w ogóle Galija ma lat, tyle pytań!
I ta „zrujnowana cnota” w kontekście „latania po mieście” – z bratem na pewno prędzej jest do dopuszczalne niż z obcym mężczyzną spoza rodziny, ale to w końcu stary arabski świat, na jak dużo właściwie mogła sobie pozwolić córka sułtana? Albo wręcz na ile nie mogła, w końcu jest córką sułtana
I pojawiła się geneza jej imienia, ładna ♥
W sumie po przeczytaniu tego rozdziału idealnie mi do niej pasuje, ona cała wydaje się taka… wypachniona. I nie wiem jeszcze do końca, co o niej myślę, wydaje się rozpieszczona, ale nie w jakiś taki drażniący sposób, po prostu taka się urodziła, tak została wychowana – wysnuwam ten wniosek na podstawie fragmentu, że nie chciałaby mieć nic wspólnego z poprzednim wcieleniem Alauddina
I jest w niej coś jeszcze, ta bierność-nie-bierność, której jeszcze nie umiem nazwać
Cooo, Jafar ma (miał) jakieś dzieci, CO
Podejrzewam, że ich matka nie miała w tej kwestii zbyt wiele do powiedzenia, ale i tak, Jafar-w-ogóle-CO
Znów mam podobne odczucia, co w przypadku pierwszego rozdziału – to znaczy już bez tego elementu zmęczenia – bardzo nienachalnie przedstawiasz mnóstwo szczegółów z życia/charakteru postaci, cała historia dzieje się gdzieś między pierwszym i ostatnim akapitem, w sensie, jest jakoś wpleciona w bieżący dialog, nie mam pojęcia, czy to celowe, ale bardzo mi się podoba
I jeszcze ta rtęć :000 w każdym razie na pewno wszystko odkaziła, tak
UsuńA syryjski oud jest jakiś słodki, wygląda, jakby miał buźkę :3
Eh, no cóż, nie mam pojęcia o jakie pytanie ci chodzi, ani czego chyba nie było w poprzedniej wersji, ale zapewne masz rację 😅.
UsuńA co do wieku postaci, to generalnie to dość problematyczna dla mnie kwestia, bo pisząc o wieku postaci, trzeba też ustalić jakieś konkretne ramy czasowe — czas akcji, rok urodzeń i tak dalej, a ja nie umiem w rozplanowaniem żadnych kalendarium (choć jakieś tam domyśle daty niby mam, ale wolę ich nie stosować, bo najzwyczajniej w świecie raczej by się nie pokrywały z prawdą historyczną, którą mimo wszystko jako-tako próbuję wcisnąć). Ale w każdym razie, różnica wieku pomiędzy nimi jest dość spora (bynajmniej jak dla mnie, w obecnych czasach, bo w tamtych, to raczej wręcz przeciwnie).
To „na ile mogła sobie pozwolić lub nie pozwolić” to właśnie kompletnie krucha sprawa. Plus, fakt, wśród rodziny jednak etykieta była „luźniejsza”, choć biorąc pod uwagę, że Alauddin to tak właściwie żadna rodzina, sprawa się jeszcze bardziej komplikuje. Ale generalnie staram się jakoś ładne wytłumaczyć te wszystkie zawiłości, że a i owszem, córka sułtana, w sumie nawet ulubiona, ale to jednak wciąż „tylko” kobieta, w dodatku żyjąca w bardzo dawnych czasach, w dodatku żyjąca w świecie islamu.
A to o poprzednim wcieleniu Alauddina to w zasadzie dopisałam na chwilę przed publikacją — a więc cieszę się, że wypaliło.
A co do Jaffara, to generalnie ma (miał) tylko jednego syna, no jakoś tak się złożyło.
To o syryjskim oudzie nigdy by mi nie przyszło na myśl, ale po przeczytaniu twojego komentarza i spojrzeniu jaszcze raz, stwierdzam, że masz rację.
Teraz już nie wiem na pewno, mam jakieś zaćmienie, ale chyba sama sobie odpowiedziałam na to, że jednak nici ze związku Alauddin x Galija xD
UsuńJasne, rozumiem, pamiętam jak wspominałaś, że chcesz osadzić akcję w takim bezczasie, po prostu zaczęło mnie to zastanawiać, bo już-wcale-nie-taki-mały Alauddin wprowadził się do pałacu jeszcze zanim ona się urodziła, więc... łoł
Jestem bardzo ciekawa, jak wobec tego wybalansujesz tę etykietę w późniejszych rozdziałach, czy będą jakieś skandaliki i w ogóle dokąd zmierza wątek Galiji :DD