24 grudnia 2023

rozdział pierwszy


        Na horyzoncie, oddzielającym złoto-brązowy piasek od nieba, zaczęły świtać pierwsze, blade promienie słońca. Blady, prawie biały nieboskłon przecinały jasne, kłębiaste smugi w kolorze dojrzałych brzoskwiń i rozkwitających pąków róży pustynnej. 

         Wiatr przybywający z północy, przypominał o zimnej nocy, skostniałych palcach i dreszczach przeszywających ciało. O sczerniałym niebie i zawodzacym w oddali sokole, o słowach modlitwy i oddechu przesiąkniętym odorem taniego araku¹.

      Dlaczego tu był? Dlaczego nie był w domu? W łóżku zakopany pod puchową pierzyną i z żoną u swego boku? 

         Coś drgnęło — w nim? obok niego? — zacisnął mocniej powieki, a zaraz potem je otworzył. Pustynia. Piasek, blade niebo, świszczący wiatr i on. S a m. 

        Wyciągnął rękę i chwycił w garść piasek — był zimny, suchy, przytłaczający, bo był absolutnie wszędzie — z prawej strony, z lewej strony, z przodu, z tyłu i pod nim, gdyby mógł, pewnie spadałby i z nieba.

         Piasek otaczał ich zawsze i wszędzie, nawet w pałacu — grube ściany wykute w marmurze nie powinny ich chronić, tylko ładnie wyglądać — z marmuru mogli co najwyżej rzeźbić posągi, nie budować domy. Ale pałac stał już kiedy się urodził, kiedy urodził się ojciec i jeszcze kilkadziesiąt lat przedtem i nikt już nie pamiętał, jaki głupiec kazał sobie postawić pałac z marmuru.

         Zastanawiało go tylko co za głupiec kazał sobie postawić pałac w samym sercu pustyni, trzy pełne parasangi² od Zatoki Srebra i pięć i pół ghalwah³ od Firatu, mulistego i zbyt płytkiego, ażeby mógł napoić cały Agrabah.

         Pewnie to dlatego, kiedy tylko mogli, pili deszczówkę, a Jafar kazał go zbić za rozbicie c a ł e g o dzbanka wody, kilka tygodni po tym, jak go przywieźli i sam jeszcze dokładnie nie wiedział o co chodzi. 

         Coś zaczęło go drapać w gardle, odkaszlną i miał wrażenie, że powietrze, które go otaczało, było jeszcze cięższe niż zwykle, bardziej pyliste, suche i dławiące, że się zaraz nim udusi.

         W płucach zaczęło go coś tłuc, czuł jakby coś dużego i ciężkiego go przygniatało, wbijało się w klatkę piersiową, miażdżyło kości, jakby za chwilę miał utopić się w suchym piachu, jakby pustynia miała go pożreć, zupełnie tak samo, jak ten pałac z legendy o zaczarowanej księżniczce i złotym lewie, którą kiedyś usłyszał na suku od jakiejś starej kobiety, bladej i pomarszczonej, z wystającymi kośćmi i kiedy dotknęła jego policzka, miał wrażenie, że to wyheblowane kłody, a nie ludzkie palce.

         Jego własne były krzywe, poździerane i twarde. Uniósł do góry lewą rękę, prosto przed siebie, tak, że zasłaniała mu wschodzące słońce i ten brzydki fragment nieba z rozmazanymi chmurami i ciemniejszymi punktami, jakby ktoś na nie napluł. Na blizny już wystarczająco się napatrzył i zdążył do nich przyzwyczaić, ale miał popękane paznokcie z jakimiś białymi plamkami i na ich widok coś zaczęło go dławić, próbował zacharczeć, ale wstrząsnęło nim, zakłuło gdzieś w podbrzuszu i momentalnie się podniósł — trochę podniósł, bo kręgosłup miał prawie prosto, ale nogi jakby z ołowiu i czuł, że nawet gdyby starał się ze wszystkich sił, jeszcze nie mógłby wstać.

         Przełknął ślinę, zakaszlał, coś mu strzyknęło między lędźwiami (to chyba przez te spanie na zimnym piachu — a może raczej przez siniaki, których co prawda nie widział, ale wiedział, że są, czuł je). Czuł też zaciskający się niewidzialny sznur wokół szyi i uwierające drobinki piasku w każdym zakamarku ciała, jakby wżerały mu się w skórę, a w głowie chyba rozszalała mu burza piaskowa; największa, jaką kiedykolwiek widział — wtedy, kiedy miał osiem lat, pusty brzuch od trzech dni i wybite dwa palce — środkowy i serdeczny; przewrócił się o próg dachu, spadł na stragan, a matka potem przez rok odrabiała za porozbijane naczynia. 

         Było na przemian żółto, pomarańczowo, czarno i czerwono, jakby zachodzące słońce rozlało się po świecie i próbowało go uścisnąć (albo połknąć). 

         Matka mówiła, że takie burze nazywają się haboob⁵ — wiatr, kurzawa żółtego piasku, mułu i zwietrzelin, po którym powietrze było ciężkie, pełne pyłu, który wpadał do płuc i kłuł, jak tkackie igły matki.

         Spojrzał na niebo — wyglądało jak pomalowane (a raczej uchlapane) farbą płótno.

         Alauddin...

         Ktoś (coś?) wyszeptał jego imię, ale je zignorował, bo przecież to tylko wiatr albo ta cisza dzwoniąca w uszach, przez którą miał wrażenie, że słyszy bicie własnego serca (nierównomierne, szybkie i nienaturalnie głośne) i, że na całej pustyni nie ma niż nikogo więcej, jest tylko on.

         Oszukali go.

         Oszukali, wykorzystali i zostawili na pastwę losu. Na pastwę bogów, w których wciąż wierzyli jak opętani, choć ponoć nie powinni.

         Bogowie byli trochę jak morze; ludzie wierzyli, że istnieje, choć nigdy go nie widzieli, nie na własne oczy. Wizerunki wydziergane na sztandarach, malunki na porcelanowych dzbanach i glinianych misach to nie wszystko, ale wystarczyło, by otumanić ludzi. Słona bryza i wzburzone fale, rozbijające się o brzeg, skrzek morskich ptaków i wilgotny piasek pod stopami — nigdy ich nie doświadczyli, więc pozostała im jedynie wiara, ślepa, bezgraniczna, oddana, denna.

         Tu, na Sahra' Kabira, gdzie piach przeplatał się ze żwirem i kamieniami, w zasadzie zawsze było sucho. Deszcz — przy łasce bogów — padał przez pięć miesięcy, zazwyczaj skąpy i ciepły, pachniał wilgotną ziemią i oliwnymi gajami, ale smakował jak szczyny.

         Mogłoby coś się stać. Mógłby trzasnąć piorun, niebo mogłoby zwalić mu się na głowę, spod piachu mogłoby wynurzyć się miasto niczym ruiny Maka Shahar. Na horyzoncie mogłaby pojawić się zbłąkana karawana albo stado wygłodniałych hien. Albo c o k o l w i e k.

         Ale nie pojawiło się nic.

         Nic, prócz palącego bólu.

         Spojrzał w dół, między materiałem koszuli a spodni coś zabłyszczało, zalśniło w nikłymi świetle.

         Lampa.

         Zabrali mu wszystko — złoto i srebro, marne słowa, wodę, nawet jego honor.

         Miał lampę, a w kieszeni ciążyło mu kilka złotych dinarów⁶.

         A przecież był synem sułtana. P o n o ć.

         B y ł  s y n e m  s u ł t a n a. Chyba raczej synem chuj-wie-kogo, którego sułtan przygarnął wbrew woli ludzi i bogów. Był nadal s o b ą — nieprzerwalnie od trzydziestu lat taki sam. Sayyidi⁷ było jedynie ładnym dodatkiem przed jego imieniem.

         Alauddin. Wierny sługa. Nosił imię po najmłodszym z braci ojca; widział go tylko raz — pamiętał, że nie miał przedniego zęba i kiedy mówił, słowa pogwizdywały w powietrzu, a czarne oczy pełne były ognia, jakby urodził się nie człowiekiem, lecz bestią. Potem już o nim nawet nie słyszał; dopiero po śmierci ojca, matka powiedziała mu dlaczego — ogarnięty obłędem udusił jedyne dziecko, brązowooką Asę, ślubną gajrą⁸, a kiedy ta złamała się jak krucha łodyżka rośliny, powiesił się na akacjowej gałęzi. Dowiedział się tego po trzech latach; miał wtedy dziewięć lat (prawie dziesięć), wybite dwa zęby i klejące ręce od migdałowej chałwy; śmierdział wilgotnym piaskiem, którym zasypywał ciało ojca i wodą różaną ciotki.

         Po pogrzebie ciotka wróciła do siebie; jakiegoś dalekiego miasta, którego nazwy nie potrafił ani wymówić, ani zapamiętać, ponownie wyszła za mąż i już nigdy więcej ich nie odwiedziła. Matka mówiła, że teraz wiedzie lepsze życie i nie ma czasu na nich. Chyba wtedy coś jej nawet odpowiedział, ale już nie pamiętał co. I to jakoś zbytnio nie bolało, bo nie pamiętał, że płakał, z resztą po śmierci ojca też nie płakał, był jeszcze tylko dzieckiem, a ojciec… był i nagle umarł, a on musiał żyć dalej.

         Spojrzał na lampę — dlaczego nadal ją przy sobie miał? Ukradł ją, kilka razy upuścił, ale w końcu wyniósł wraz ze sobą i jakimś ledwo żywym mężczyzną, bełkoczącym chyba coś o złamanej nodze (nogę chyba faktycznie miał złamaną, bo wczorajszego wieczora, kiedy wrócił do obozu i zaczęli go bić, ten tylko siedział tyłkiem na ziemi i krzyczał coś, czego i tak nie potrafił zrozumieć). Potem gdzieś ją tam schował, między jedną sakwą a drugą, na końcu chyba przewiązał sznurkiem do spodni, żeby przypadkiem gdzieś mu się nie zawieruszyła; lampa, Alauddinie, lampa jest najważniejsza.

         Najważniejsza, ta, przez ten najważniejszy kawałek metalu dał się oszukać jakiejś bandzie ochlapusów, których nawet dobrze zrozumieć nie potrafił, bo gadali przez zęby (o ile w ogóle jakieś mieli) i ciągle nie wiadomo skąd mieli przy sobie pełne butelki araku.

         Następnym razem sam wybierze sobie ludzi do wyprawy samobójczej, przynajmniej będzie miał jakieś normalne towarzystwo i pewność, że jak już umrze, to go zakopią pod tymi stertami piachu.

         Alauddin…        

         Westchnął głośno, w płucach znowu coś go zakłuło, oddech miał suchy i ciężki — było po prostu za wcześnie. Za wcześnie na oddychanie, za wcześnie na robienie czegokolwiek, normalnie jeszcze by przecież spał, a dopiero za godzinę, może nie całą, obudziliby go, zaczęli ubierać, czesać i w końcu odprowadzać do jadalni, jakby sam nie potrafił do niej trafić.

         Pustym wzrokiem rozejrzał się po otoczeniu. P i a s e k. Piasek. Tam też piasek. Wszędzie ten przeklęty piasek. Cóż, w końcu był na pustyni, prawdopodobnie nadal w samym jej sercu. S a m. 

         Opadł ciężko, ignorując ból w żebrach, w nogach, rękach, plecach… c a ł y m ciele. Nagle w odmętach pamięci zaświtały mu obrazy ciężkich, skórzanych butów, tępych ostrzy khanjarów i twarzy jego towarzyszy

         Zimne powietrze wżerało się w jego ciało, które nagle zrobiło się bardzo ciężkie, nie był w stanie nawet podnieść ręki, aby oddać cios. W uszach mu szumiało; gardłowy śmiech, warknięcia i niezrozumiałe słowa docierały do niego jak przez grube szkło, a on sam nie mógł otworzyć ust — zalanych krwią i słodko-ostrym smakiem metalu.  

         Kiedy odchodzili, ich ciemne sylwetki wtapiały się w tło — niebo, jeszcze ciemniejsze i pozbawione gwiazd, jakby te ukryły się przed dokonywanym złem.

         Ale zło odeszło i teraz został tylko on. 

         Nie. 

         Nie został sam. 

         Została jeszcze lampa. 

         Odwiązał ją, wyciągnął ręce przed siebie i zaczął ją oglądać — stara, zaśniedziała lampa oliwna, oblepiona mieszanką kurzu i piachu, z wyszczerbionym dzióbkiem.

         Takich samych używali w pałacu, do oświetlenia pomieszczeń.

         Zwariował. Musieli naprawdę porządnie go zbić, skoro mieszało mu się już w głowie. 

         Powolnym ruchem dłoni, przejechał po powierzchni. Pod grubą warstwą brudu zdawało mu się, że wyczuł każde, nawet najmniejsze zdobienie. Kręte ścieżki wyżłobione w metalu, puste wgłębienia po wykradzionych klejnotach, długie rysy po nieudanych próbach zeskrobania złota. 

         Próbował się zaśmiać, ale brzmiało to raczej jak charczenie, przymknął powieki, cały czas trzymając dłoń na nierównej powierzchni lampy. Zwariował, kompletnie zwariował. 

         Jakie były szanse na to, aby lampa — a raczej coś w jej wnętrzu — wołało go?

         W głowę chyba dostał trzonkiem siekiery (tak, któryś z tych ochlapusów na pewno miał przy sobie siekierę). W płucach najwidoczniej miał więcej piasku niż powietrza, bo z każdym oddechem czuł, jak coś mu tam w środku świszczało i chrzęściło — a nóg to już w ogóle nie czuł. Choć równie dobrze mógł być to tylko świst wiatru, szum w uszach lub najzwyczajniej w świecie mógł ogłuchnąć — dałby sobie rękę uciąć, że jednak coś słyszał. 

         Głupi kawałek metalu. Po co w ogóle zabierał to przekleństwo ze świątyni? 

         Może to dlatego, że lampa stała na wysokim podwyższeniu z kamienia, w ogóle otaczał ją jakiś taki blask, jakby mówiła wszem i wobec weź mnie. No i wziął. A potem już tylko próbował uciec, jak najszybciej wyjść z sanktuarium, nie dostać żadnym kryształem czy głazem z głowę, nie złamać nogi, nie udusić się ani nie ogłuchnąć.

         A teraz jeszcze został sam na samym środku pustyni, bez jedzenia i wody. Gdyby chociaż z tego głupiego byle czego wylazł jakiś djinn¹⁰ (nawet nie za specjalnie potężny, zwykły hinnb¹¹ by wystarczył), ale nie, bo po co, a dobre dżinny przecież nie istnieją.

         Ojciec (ale tak właściwie k t ó r y?) zawsze tak mówił. Że nie ma dobrych dżinnów, demonów, że bogowie też wcale nie są dobrzy, bo istota wszechmogąca przecież nie może być dobra (ten drugi ojciec, sułtan. A może jednak mówił tak ktoś inny? Ktoś kto nie wierzył w bogów i mógł na nich gadać, co tylko chciał?).

         A odkąd tylko pamiętał zło zawsze przy nim było. Zawsze mu towarzyszyło, na każdym kroku, za każdym rogiem, zupełnie jakbył był złodziejem, zdrajcą i mordercą jednocześnie. A przecież był tylko złodziejem. I kłamcą.

         Matka mówiła, że nie ma ludzi całkowicie złych. Że każdy gdzieś tam w środku ma cząstkę dobra — Nawet taki Imad? Nawet taki Imad. A ojciec? (A ja?, ale tego pytania już nie zadał, a na pierwsze nawet mu nie odpowiedziała, wbiła wzrok we własne ręce i wróciła do szycia, a jemu kazała iść na dwór). Ale Alauddin się nie sprzeczał, a ona i tak wiedziała, że względem niego nic nie wskóra.

          Piasek powoli nagrzewał się od słońca i widział, że jeżeli natychmiast nie zacznie czegoś robić, najpewniej umrze na tej głupiej pustyni. I był pewien, że nikt, absolutnie nikt nie będzie po nim rozpaczał. 

         Nie szczerze. 

         Ale pomimo to nie zrobił nic, absolutnie nic. 

         Nic prócz dalszym leżeniem na piasku, wpatrywaniem się w przeraźliwie bielące się niebo i miarowym oddychaniem, bo gardło znów zaczęło go drapać.

         Alauddin…

         Przeklęty kłamca.

         Gdyby nie on, nie byłoby go tu. Był złodziejem, Jafar był wielkim wezyrem, jedynym jego obowiązkiem było siedzenie tyłkiem na miękkich podmuchach i gadanie jakiś bredni, które z reguły ojciec powinien przyjmować z wielką aprobatą, ale czy tak było… Kiedyś pijany ojciec (ten prawdziwy, tego nie-prawdziwego jeszcze nigdy nawet nie widział z kielichem w ręku) powiedział mu, że nie powinien ufać ludziom (i coś tam jeszcze, ale już nie pamiętał co, a sam ojciec ledwo stał na nogach, ślinił się jak pies i gdyby nie to, że Alauddin znalazł go w jakiejś ciemnej uliczce i zaprowadził do domu, zamarzłby nocą; przynajmniej mielibyście spokój — powiedziała im kiedyś matka Nasima, a on zastanawiał się, czy tak faktycznie byłoby lepiej). 

         Ale wziął to tylko za pijackie gadanie, głupoty i dał się oszukać jakiemuś durniowi, co to który nawet ani razu za bramy miasta nie wyszedł.

         I nie miał jak wykrzyczeć mu prosto w twarz, że uważa go za zwykłego gnoja, i że z wielką przyjemnością łeb by mu urwał, ale nie zrobi tego ze względu na ojca, który ufa mu bezgranicznie.

         Alauddin mu nie wierzył. Już nie. 

         Słońce wzeszło już na taką wysokość, że musiał przymknąć powieki, patrząc się prosto przed siebie. Wielka, blada tarcza wręcz zlewała się z barwą tego przeklętego nieba bez ani jednej przeklętej chmury. Ile już minęło? Pięć miesiący? Sześć? Więcej? Mniej? Ciężko było stwierdzić, kiedy codziennie widziało się te same nierówne dachy domów, piaszczyste wydmy i ostre, falujące zarysy palm. Z czasem dni i noce zlewały się w jedną całość, i człowiek już sam nie wiedział, czy powinien iść spać, czy wyprowadzić krowy na pastwisko.

         Poza tym dzień na pustyni zawsze zaczynał się bardzo szybko, i bardzo późno kończył. 

         Chciał wstawić, już nawet podkurczył nogi, ale mimo nie mógł zdobyć się na kolejny krok. Leżał więc dalej i czuł, jak słońce nagrzewało jego skórę, a ubranie robiło się mokre od potu. I nie wiedział już, czy minęło zaledwie kilka chwil, czy tkwił tutaj całą wieczność.

         Gdzieś w oddali coś zaczęło wyć, jakiś pies chyba — ale skąd tutaj nagle pies?

         Ojciec uwielbiał psy. Piaskowego charta nazwał Mal, jakby był jakimś zwiastunem nadchodzącego bogactwa — ojca nie wzbogacił, domu nie pilnował i ledwo, co szczekał, ale kiedy zdechł, ojciec zakopał go tuż pod frontową ścianą.

         — Eahira¹². — Chyba jednak faktycznie wypowiedział to na głos (o ile jedno wielkie charczenie było jego głosem). I zupełnie tak, jakby to miało jakoś mu pomóc. Nie pomogło, było nawet jeszcze gorzej, bo w płucach znów zaczęło mu coś charczeć, a w ustach poczuł dziwnie słodki smak i sam już nie wiedział, czy wypada mu tak wymiotować na samym środku pustyni, czy nie. 

         Ale jednak się powstrzymał, chyba przeszło, a może ciału przypomniało się o pustym żołądku. 

         Słodki smak przypominał mu smak suszonych daktyli, którymi nafaszerowała go Galija przed jego wyjazdem. Późnym popołudniem wcisnęła w niego całą misę owoców, a następnie odesłała do komnaty i śmiała się tak bardzo, że Alauddin miał wrażenie, że ledwo co mogła złapać oddech i że za chwilę się udusi. A on tylko stał i na nią patrzył, sam nie wiedział, że lepiej jej pomóc, czy stać tak dalej i czekać, aż sama się wykończy (ktoś mógłby go obwinić? Przecież to ona kazała mu przyjść, nie on jej.) A ponoć była nienagannie ułożoną i cnotliwą prawie-kobietą. 

         Minęły zaledwie dwa tygodnie (może n i e c a ł e trzy), a on już tęsknił za tym wszystkich. Za drobnym ciałem Farj, które tulił co noc, i które dawało mu pewność, że jest na swoim miejscu. Za ucieczkami po kryjomu, delikatnym zapachem kwiatów adenium, nagrzanym marmurem i pałacowym powietrzem ciężkim od tego całego przepychu, w którym nadal nie raz się gubił. 

         Tęsknił za domem. A teraz tkwił tutaj i nie wiedział, czy jeszcze kiedykolwiek dane mu będzie ujrzeć chociażby bramy Agrabahu. 

         Gdyby tylko ta przeklęta lampa była p r a w d z i w ą m a g i c z n ą lampą… Ale była tylko bezużytecznym kawałkiem metalu, starą legendą, w którą wierzyło zbyt wiele osób. 

         On wierzył. 

         Zupełnie jak jakieś dziecko.

         Alauddin…

         Delikatnie przetarł bok lampy, kawałek brudu odpadł i krzywe qāf¹³ zajaśniało mu pod palcami. Przez chwilę poczuł się jakoś dziwnie, jakby czas się zatrzymał i zdało mu się, że niebo coś przecięło, coś jasnego, białego, jak kozie mleko. Zamrugał kilka razy; jasne plamki tańczyły mu przed oczami. 

         Momentalnie wokoło jakby zrobiło się ciszej i bardziej ponuro. Słońce nadal świeciło, ale jego promienie były blade i zimne, wiatr okrutnie otaczał jego ciało, a piasek uwierał jeszcze bardziej. I nagle zabrakło mu tchu, rzucił się do przodu, otworzył usta, lecz z gardła nie wydobyły się żadne słowa, tylko ból. Rękoma zaczął szarpać grząską glebę, jakby gdzieś tam, głęboko miał znaleźć pomoc. 

         I wtedy poczuł to samo, co wtedy — w sanktuarium, zaledwie sekundę po zabraniu lampy. Przed oczami stanął mu obraz trzęsącej się ziemi, spadających kamieni, a w uszach rozbrzmiały po raz kolejny zagłuszane krzyki jego towarzyszy.

         Zupełnie jakby samo Jahannam¹⁴ próbowało wydostać się na powierzchnię. 

         I chyba mu się to udało. 

         Było cicho, zbyt cicho, a może to jemu szumiało w uszach tak bardzo, że nie słyszał nawet bicia własnego serca. (Bo przecież nie mógł umrzeć. Nie tak szybko, nagle, bezboleśnie). Wiatr nadal wił się w powietrzu, porywając do tańca drobinki piasku, wdzierał się pod materiał ubrań i targał włosami. Znowu próbował krzyknąć, ale nie mógł, nie potrafił, głos uwiązł mu w gardle wraz z błaganiem.

         Jedno uderzenie serca.

         Drugie uderzenie serca.

         Trzecie uderzenie serca.

         Czwarte, piąte.

         To koniec? Umarł?

         Nie, jednak nie. Nadal tu był i już nie był pewien czy faktycznie czuł ból (czy czuł cokolwiek) i czy nadal był tym samym człowiekiem — człowiekiem, w którego żyłach zamiast krwi płynął gorący wiatr, synem pustyni, wychowanym przez biedę i śmierć, nagle posadzonym na poduszkach wypchanych gęsimi piórami. 

         Wdech, wydech, wdech, wydech, i (prawie) wszystko wracało na swoje miejsce. Bynajmniej jego umysł, próbujący zrozumieć co i jak, i to że trzeba w końcu coś zrobić, bo przecież nie mógł tu zostać, nie po tym wszystkim, co przeszedł i zyskał (zasłużenie lub nie). 

         Był tutaj s a m, zawsze był s a m. Był złodziejem i oszustem, kłamał w żywe oczy matce o ukradzionych monetach, kłamał w żywe oczy ojcu o odmawianych codziennych modlitwach. Nie okłamał sułtana o schorowanej, umierającej matce i wtedy po raz pierwszy pożałował prawdy. 

         Alauddin…

         Alauddin wierzył w bogów. Zawsze, niezaprzeczalnie, tak samo jak i wszyscy, których wychowała Sahra' Kabira, bo przecież tak był nauczony (miał matkę, z którą co tydzień czyścił przydomowy ołtarz, każdy kamyk, każdą figurkę, i ojca, który co pół roku ścinał sobie włosy i składał w ofierze bogini Manat¹⁵). 

         Wierzył też w morze. Zawsze, niezaprzeczalnie, tak samo jak i wszyscy, których wychowała Sahra' Kabira, bo przecież skoro istniało na malunkach, istniało naprawdę (ludzie byli mądrzy, ale nie wystarczająco, tak samo jak i byli niewystarczająco głupi). 

         W oddali zamajaczyły niewielkie ślady ruchu, ciemne sylwetki odcinające się na brudnobłękitnym tle. Korowód ziemistych plam, przesuwających się miarowo w stronę północy. 

         Północy… Gdzie był? Gdzie? Pamiętał, że mapa, którą dał im Jafar przed wyjazdem, wskazywała obszar gdzieś mniej więcej w okolicach Otros i Sharanu. Otros, Otros…

         Na północy leżał Agrabah.

         Od karawany dzieliło co najmniej pół ghalwah — bynajmniej miał nadzieję, że nie więcej. I chyba go zauważyli, ruch ustał, szarawe plamy zaczęły nabierać kształtów. Na przód wystąpił mężczyzna — turban na jego głowie odcinał się żywą czerwienią, taką której Alauddin jeszcze nigdy nie widział, a szaty powiewały na wietrze. Podniósł rękę do góry i krzyknął coś niewyraźnie, słowa były zagłuszane przez pomrukiwanie wielbłądów i jego własny nierówny oddech.  

         Podniósł się z klęczek, wzbijając w górę niewielkie tumany pustynnego kurzu. Prawnym kolanem zahaczył o lampę — l a m p a. Głupia legenda nafaszerowana kłamstwami, oprawiona w piękne słowa i słodkie obietnice rychłego szczęścia.

         Ale czy naprawdę robił to wszystko na marne? Prawie dał się zabić dla kaprysu, o to nawet nie własnego?

         Dłonie nadal go piekły, gardło drapało, a w płucach coś świszczało, jakby drobinki piasku. Chwycił rączkę lampy, chowając ją między wilgotny materiał a spoconą skórę i potykając się o własne nogi, pobiegł w stronę skąpanego w słońcu horyzontu. 


━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━

Arak, tu: arak saggi¹ — arabski bimber, zawierający 50-80% alkoholu.

Parasang² — historyczna, irańska jednostka miary, około 5,7 km.

Ghalwah³ — arabska jednostka miary, około 230 m.

Suk⁴ — arabskie targowisko.

Haboob⁵ — silny wiatr, niosący duże ilości pyłów; także burza piaskowa. Zazwyczaj występuje między majem a wrześniem.

Dinar⁶ — arabska złota moneta, bita w VII-XV wieku.

Sayyidi⁷ (arab.) — pan.

Gajra⁸ — ślubny jaśminowy sznur, wplatany w warkocz.

Khanjar⁹ — długi perski sztylet.

Djinn¹⁰ — w mitologii arabskiej duch natury, bóstwo opiekuńcze, czasami uznawane za złowrogi wobec ludzi.

Hinnb¹¹ — podgatunek djinów, najsłabszy z nich, przybierający postać psa.

Eahira¹² (z arab.) — kurwa.

Qāf¹³ — dwudziesta pierwsza litera alfabetu arabskiego; q.

Jahannam¹⁴ — islamskie piekło.

Manat¹⁵ — w wierzeniach przedislamskich jedna z trzech córek Allaha, bogini losu, przeznaczenia i śmierci. Składano jej ofiary z włosów.


         Sahra' Kabira (z arab. — wielka pustynia) to po prostu pustynia, taka a'la Sahara. Natomiast Maka Shahar to jakaś dzika nazwa wymyślona wieki temu (z tego co pamiętam to powstała z jakiejś zbitki, oznaczającej „miasto lwa”, ale nawet nie pamiętam jaki to był język). To takie tam ruiny jakiegoś starego miasta, na wpół legendarne, na wpół nie. 

         A gdyby ktoś nie wiedział, o co chodziło z daktylami, to są one dość silnym afrodyzjakiem.

3 komentarze:

  1. Aa, no jakoś dużo lepiej czyta mi się z bloga niż z Wattpada, kolorowo i przyjemnie <3 I w sumie przypisy z cyframi zamiast gwiazdek są lepsze, zwłaszcza jeśli jest ich aż tyle – ale to dobrze, kocham przypisy
    (Ogólnie to spotkałam się z opiniami, że im ich więcej, tym bardziej utrudnia to czytanie, ale ja się z tym nie zgadzam, bo mam bardzo znikomą, żeby nie powiedzieć żadną, wiedzę o świecie arabskim, więc są naprawdę pomocne, a poza tym te wszystkie wtręty pozwalają wczuć się w klimat, ja nie muszę nawet wiedzieć, o co chodzi, ważne, że ty jako autorka wiesz)

    Swoją drogą to ten rozdział był strasznie męczący. Ale tak, że w dobry sposób? Alauddin w końcu dogorywał na pustyni :D I niesamowite jest dla mnie to, że dało się tę scenę opisać tak długo, nie mam pojęcia, czy dobrze się teraz wyrażam, w każdym razie to wszystko na plus
    I już chyba o tym wspominałam, ale poetyckie, plastyczne opisy to po prostu <333 a ty takie masz, i przez tekst się płynie, czyta się strasznie szybko i bardzo łatwo jest sobie wszystko wyobrazić, nawet nie muszę się starać, to wszystko po prostu jest w tekście

    :000 Ja, zdecydowanie ja jestem osobą, której trzeba było wyjaśnić daktyle.
    To w ogóle prowadzi do mojej poważnej rozkminy, to zastanawiało mnie już wcześniej, ale nie wybrzmiało – oczywiście może nie mieć żadnego związku, w końcu raczej luźno bazujesz na baśni o Aladynie? – on jest przybranym synem sułtana, więc też jakby przyrodnim bratem Galiji? Czyli – nie będą razem? Alauddin jest mężem Fajr? (kim ona dokładnie jest, muszę wiedzieć)
    (co jest z Jafarem aaa)

    I tak mnie to w sumie jeszcze zastanowiło, czy „eahira” działa tak jak po polsku, jako zwyczajne przekleństwo i jako obelga? Czy raczej to pierwsze, wiesz może?

    Swoją drogą, podoba mi się szablon i nie mam pojęcia, co to za czcionka w nagłówku, ale jest śliczna ♥

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też generalnie też wolę czytać twoje opowiadanie na blogu, chociażby ze względu na przypisy, wszelakie linki i sam wygląd błoga — twój jest cudny!

      W zasadzie nie wiem, jak mam odebrać, to, że był „męczący”, choć jednocześnie dobrze wiem, o co chodzi, bo dla mnie w zasadzie te dwa pierwsze rozdziały faktycznie są... męczące i dosyć takie specyficzne (i w sumie to nie jestem z nich zadowolona w 100%, jakoś tak mi się gryzą z resztą. Może to dlatego, że one przeszły raczej taką powierzchniową korektę tylko, a resztę pisałam praktycznie od zera, za podstawę mając jedynie poprzednie wersje. A może to coś innego, nie wiem). A co do tego, że „dało się tę scenę opisać tak długo”, to taka moja przypadłość, że uwielbiam wszystko rozwlekać i lać wodę (moje wypracowania z polskiego cierpią na rozwlekłość, a polonistka łapie się za głowę, gdy widzi zapisany cały arkusz).

      I o jeju, jak ja się cieszę, że to wszystko jest takie przejrzystej i łatwe do wyobrażenia, bo czasami mam wrażenie, że ja sama przez tą zawiłość, zapomnę co ma przedstawiać dana scena.

      Co do rozkmin — tak, Alauddin to „tylko” przyrodni (w zasadzie to przybrany) brat Galiji i nie, nie będą razem. I tak, Fajr to jego żona i w zasadzie będzie się pojawiać w obu POV-ach, więc raczej w miarę szybko i dużo powinnaś się o niej dowiedzieć (z resztą tak, jak i o każdej postaci, ja uwielbiam pakować w postacie takie nadmierne analizowania wszystkiego i wszystkich, haha). A Jaffar raczej niezbyt dużo ma wspólnego z tym Disney'owskim.

      Ta „eahira” to tylko przekleństwo. Jako obelga stosuje się inne słowo, które pewnie i tak gdzieś wplotę.

      Tak, szablon jest śliczny, chyba najładniejszy i najbardziej pasujący, jaki udało mi się odgrzebać w „Wiosce”. Choć mam wrażenie, że kolumna z tekstem postu jest trochę zbyt wąska, chyba że to tylko na telefonie, a na komputerze wygląda to już inaczej. A co do czcionki, to też nie mam pojęcia, co to za czcionka.

      Usuń
  2. Aww <333

    Wydaje mi się, że na komputerze wszystko z układem twojego bloga w porządku - w sensie, no, czytałam na komputerze i nie sprawiało mi to jakichś większych problemów - ale pewnie da się to jakoś zmienić jak się uprzesz :D

    Dziękuję bardzo za wyjaśnienie!

    I jeju, może nie zabrzmiało tak, jak chciałam, jako czytelnik się nie zmęczyłam tym rozdziałem, bardziej jakby wczułam się w zmęczenie Alauddina? W sensie no, dobrze wszystko opisałaś, a przez wtrącenie trochę backstory to "lanie wody" w żaden sposób nie wydawało się nudne i było totalnie o czymś, więc w sumie to chyba już nie do końca lanie wody :D

    OdpowiedzUsuń

Szablon stworzony przez Arianę | Technologia Blogger | X X