26 stycznia 2024

rozdział szósty


         Powietrze w haremie smakowało miodem i gorzką mirrą.

         Cóż, przynajmniej dobrze, że nie piaskiem — miała go pod dostatkiem we własnej komnacie. I za każdym oknem w pałacu.

         Inni widzą tylko bezmiar piasku, ale wiesz, co ja widzę? Ja widzę bezmiar złota. Złota, którego nie znajdziesz nigdzie indziej.

        Głupie gadanie głupiego starca. To tylko głupi piasek.

         Piasek, piasek, piasek. Rozległe łany, ciągnące się całymi parasangami. Chyba prawie jak morze.

         Galija była niemal pewna, że właśnie tak wyglądało morze, tylko że zamiast piasku, była woda.

         Woda, której oni sami mieli tyle co nic, a przynajmniej tak słyszała. Tak mówiła Hanan. I w sumie Jafara chyba też, ale on lubił wszystko wyolbrzymiać. Nic dziwnego, że po śmierci Aishy już żadna kobieta nie chciała się z nim ożenić — ona sama nie chciałaby mieć tak upierdliwego męża.

         Poza tym gdyby naprawdę mieli wody tyle, co nic to przecież byłoby to jakoś widać. Po prostu mieliby jej mniej, na pewno by się dzisiaj nie kapała i tak w ogóle, już dawno wszyscy by o tym mówili.

         A przecież nie mówili. Głównymi rozmowami były abaye, krzywe hafty, one same, dzieci swoje i nieswoje, herbatki z Maryam, dziewczyny, bo ponoć ciągle były jakieś nowe, ale Galija nie przypominała sobie, żeby na krótko przed albo po Terhi jakieś przyjechały.

         Cóż, Maryam na pewno by wiedziała.

         Cóż, Maryam na pewno by jej tego nie powiedziała.

         Cóż, Maryam na pewno by jej niczego nie powiedziała.

         Cóż, Maryam na pewno jej nie lubiła. 

         I choć ciotki próbowały jej wmówić, że Maryam n a p e w n o ją lubi, to w tej kwestii nie wierzyła im ani trochę. Bo przecież, gdyby Maryam ją lubiła, to pozwoliłaby iść jej ze sobą choć raz do sali audiencyjnej, nauczyłaby ją haftować takie ładne oryksy, jakie ona zawsze robiła, nauczyłaby ją grać na qanun⁵⁷. Gdyby Maryam ją lubiła, nie częstowałaby jej niesłodzoną herbatą. 

         Obok przemknęła Amatullah — z włosami zaplecionymi w warkocz, brudno-różową abayą, która na śniadaniu była jeszcze w kolorze jaśminowych gałązek, i prawa-lewa, prawa-lewa, szybko, równo. Znowu była na coś — lub kogoś — zła? Na khadimę, która nalała jej za gorącą herbatę albo podała za kwaśną chakkę⁵⁸? Na zastawę i malowane pawie, na narcyze w wazonie, na marmurową podłogę, zimną i ciepłą jednocześnie?

         Coś gruchnęło z drugiej sali, Rajah leżący u jej stóp, zastrzygł uszami. Otworzył oczy i uniósł łeb w momencie, w którym Galija się pochyliła, żeby go pogłaskać. 

         Zanurzyła palce w jego sierści, gęstej, szorstkiej, rdzawo-pomarańczowej. Patrzyła na unoszące się do góry czarne włoski, jak koryto Firatu, w górę i w dół, prawa, lewa.

         ‘Umiy siedząca jedynie ćwierć qamy od niej, odchrząknęła, patrząc ostentacyjnie na nią — nie, na jej rękę w tygrysiej sierści, na Rajaha. Wyglądała tak, jakby miała za chwilę wstać i własnymi rękoma wyrwać jej własną, zanim zrobi to ta przeklęta bestia.

         Ale przecież Rajah nie był żadną przeklętą bestią. I była na pewno pewna, że nigdy w życiu by jej nie ugryzł i nie zrobił żadnej krzywdy — miał na to cztery lata, a do tej pory, najgorszym, co zrobił, było rozszarpanie jej abayi (nowej, ponoć aż zza morza, zza morza, sayyidati!, sam aksamit i szyfon, złote hafty i rozkwitające kwiaty magnolii — z Hunlanu, to wcale nie tak daleko, i już chciała powiedzieć głupia, ale zorientowałam się, że khadima nie wiedziała, jak daleko jest z Agrabahu do Hunlanu, zupełnie tak, jak i ona).

         Ale cóż, abaya była bardzo ładna, chyba najładniejsza, jaką do tej pory miała, i ubrała ją tylko raz (i nikt jej w niej nie widział, prócz khadim przez to głupie zepsute mięso). I czuła się okropnie, kiedy ‘umiy w końcu zaczęła dociekać, gdzie się nagle podziała, a ona skłamała, że jej się nie podoba i w zasadzie to już sama nie pamięta, co z nią zrobiła — pozbierała jej strzępki i tyle ile mogła, schowała do skrzyni, a resztą zapchała dziurę w ścianę, którą Rajah ciągle rozgrzebywał.

         Ostatecznie dziury w ścianach nie były takie złe. Co prawda wiało od nich, co jakiś czas wyłaziły z nich myszy, czy inne szczury i najzwyczajniej w świecie, były paskudne, ale przydawały się, gdy trzeba było coś ukryć tak, żeby nikt tego nie znalazł, jak chociażby strzępy abayi, czy łańcuszek po rudowłosej Heggijce.

         Jak ona miała na imię? Chyba coś na L, ale jakoś tak dziwnie, może nie tak jak Terhi (A l s a w r, głupie to imię), ale i tak. I chyba miało coś wspólnego ze złotem albo srebrem.

         Osobiście nazywałaby ją Hamajra, bo czasami jej włosy zlewały się z kolorem skóry na policzkach, a skóra z czerwoną abayą.

         Ale nie mogła jej nijak nazwać, nie mogła nigdy nikogo nazywać (prócz Rajaha), bo imiona nowym ciotkom-nieciotkom zawsze nadawała Sułtanka Matka, a teraz Maryam, która przecież jej nie lubiła, więc tym bardziej. A khadimy, które przychodziły do pałacu, już miały swoje imiona, nawet jeżeli nikt ich nie pamiętał, więc nawet jeżeli Fadawa nie była tak naprawdę Fadawą, była kimś innym.

         Rajah się przeciągnął, ziewnął. Zabrała rękę, położyła ją sobie na kolanie, tuż obok drugiej — równo, palec przy palu, na tej samej wysokości. Promienie słońca zaczęły tańczyć na jej paznokciach, jak na szkle.

         Czasami miała wrażenie, że cała jest ze szkła, choć zaraz potem przypomniała przez twarde palce khadim, powyrywane włosy i abaye uciskające zbyt mocno.

         Gdyby była ze szkła, już dawno by pękła i się rozsypała, zostałyby z niej tylko odłamki na podłodze.

         Gdyby była ze szkła, nie czułaby niczego. Szkło przecież nie czuło bólu, głodu, przez szkło nie przepływała krew, szkle nie brakowało powietrza. Szkło momentami nie miało ochoty zapaść się pod ziemię.

         A ona miała. Czasami chciała po prostu zniknąć — nie na zawsze oczywiście, na chwilę tylko, aż wszystko znowu będzie tak, jak być powinno, aż przestanie czuć się, jak jakaś rzecz przestawiana z kąta w kąt.

         Do takiej rzeczy było jej bliżej niż do szklanego posągu.

         — Galijo, nie słuchasz mnie.

         Bo przecież nie była ze szkła. Była z krwi i kości, mięśni i skóry, z wszystkich wylanych łez i myśli, które czasami pędziły szybciej, niż ona zdążyła się zorientować, że w ogóle istnieją.

         — G a l i j o.

         G jak goździki. A jak anyż. L jak liście laurowe. I jak imbir. J jak jałowiec. I znowu A, A jak asafetyda⁵⁶.

         Fuj.

         Widziała kiedyś asafetydę na suku — żółto-brązowe bloki, równo poukładane na drewnianych blatach, i w pierwszej chwili myślała, że to bursztyn, ale zaraz obok stały pousypywane kopczyki, śmierdzące jednocześnie cebulą i czosnkiem. To, to samo, Galijo, i miała ochotę zwymiotować.

         Potem przez sześć miesięcy wypytywała khadimy, co dokładnie nasypali do jedzenia, a one tylko kiwały głowami i mamrotała coś pod nosem, bo przecież nie wiedziały — przynosiły im jedzenie, na które mogły co najwyżej popatrzeć.

         — Galijo, na litość boską!

         Mrugnęła — raz, dwa razy, trzy i przed sobą miała twarz ‘umiy, która chyba najwyraźniej była l e k k o z i r y t o w a n a, choć nic nie było po niej widać (nigdy nic nie było widać, prawie zawsze miała ten sam wyraz twarzy, pustka w oczach, wydęte wargi, jakby całe życie była na coś zła).

         — Coś się… — ale nawet nie mogła dokończyć, bo ‘umiy wstała, ona sama miała odruchowo ochotę wstać, ale przypomniała sobie o Rajah, więc dalej siedziała, żeby się o niego nie potknąć.

         — Nie, nic się nie stało — syknęła, a Galija pomyślała, że mogłaby być równie dobrze kobrą, co i człowiekiem, z abayą w kolorze cynamonu i włosami ułożonymi wokół twarzy, jak kaptur.

         Choć pewnie bardziej pasowałaby do niej żmija.

         Ale tak tylko mówili inni. Jakieś konkubiny, których imion nikt nie pamiętał, o których nie pamiętał nawet ojciec, więc tylko siedziały całe dnie i patrzyły się tępo na białe ściany. Tak mówiła Nabilą i Hanan, nawet Hanan, Maryam też?

         Ale przecież była jej ‘umiy. Nie była żadną żmiją, była… Kochała ją. Galija ją kochała.

         Ona kochała Galiję?

         Kochała, na pewno kochała.

         Prawda?

         — ‘Umiy. — Ale ona już była między jedną salą a drugą, zwornik łuku idealnie wpasował się w jej przedziałek i przez chwilę naprawdę wyglądała jak kobra.

         Galija westchnęła, w nozdrza uderzył ją zapach kadzidła, chyba jedyna stała rzecz, której była pewna u ‘umiy.

         I, na Boga, o co znowu jej chodziło? Nie mogła normalnie powiedzieć, tylko jak zawsze obruszyła się i sobie gdzieś poszła?

         Obecnie ‘umiy była na nią o b r a ż o n a, nie wiadomo za co, ale przecież prędzej czy później i tak do niej przyjdzie, gdy na horyzoncie pojawią się jakieś nowe rzeczy związane z jej dobrem.

         Czasami zastanawiała się, czym było owo jej dobro. Było w ogóle takie coś? Było jej? Wszystko to, co miała, mogła zobaczyć, dotknąć — miała tyle abayi, ile było dni w miesiącu, trzy szkatułki biżuterii, złoto, srebro, klejnoty, krwawe rubiny i łzawe perły, glinianą misbahę⁶⁰, miała nawet Rajaha. A dobro przecież nie było jakąś rzeczą, nie widziała go, nie mogła dotknąć, nie wiedziała, czy takie coś w ogóle istniało.

         Wszystko wokół niej zawsze było materialne, miało określony kształt, kolor, zapach, określoną fakturę i swoją rolę. Potrafiła odróżnić aksamit od welwetu, aksamitki od nagietków, potrafiła wyrecytować wszystkie przyprawy, których używali kucharze, potrafiła odróżnić ciotki jedynie po perfumach.

         Jej dobro chyba właśnie ograniczało się do tego — tkaniny, z których uszyto jej abaye, kwiaty, w których tonął Marmurowy Pałac, jedzenie, którego starała się za dużo w siebie nie wpychać, perfumy, którymi pachniało wszystko dookoła niej. 

         Zamknęła oczy, ale im mocniej próbowała przycisnąć górne powieki do dolnych, tym było tylko gorzej. Widziała tylko ciemność, w której tańczyły kolory, jasne i pstrokate, zieleń, fiolet, żółć, pojawiały się i znikały, skakały w przód i w tył, aż zaczęła ją boleć głowa, tam, gdzie skóra zaczynała niknąć pod włosami.

         Odruchowo położyła tam rękę i poczuła, jak coś pod skórą jej pulsuje, może też skacze, hop, hop. Otworzyła szybko oczy, za szybko, bo ból nie minął, ale przez chwile świat był rozmazany i niewyraźny, lekko przekrzywiony. Arabeskowe pędy winorośli, pnącej się po przeciwległej ścianie, zaczęły się na przemian rozplatać i zaplatać, białe kiście winogron kołysały się lekko, w rytm jakiejś melodii, którą na pewno znała, ale nie potrafiła jej określić.

         I dopiero po chwili poczuła, że Rajah leżał jej na nogach i ich już prawie nie czuła. Kiedy poruszyła palcami, poczuła ten dziwny rodzaj bólu — zdrętwiały, zimny i gorący jednoczenie.

         Rajah się poruszył, wydał jakiś dziwny dźwięk, graniczący z kocim miau i ludzkim prychnięciem, ale w końcu podniósł się i odszedł kilka kroków. Galija próbowała sobie wmówić, że przecież wcale nie patrzył na nią z wyrzutem, to przecież tylko tygrys, one nie potrafią okazywać ludzkich emocji.

         Spojrzała jeszcze raz na ścienne arabeski — pozwijane liście przypominały naramienniki, łodygi powyginane na wszystkie strony i kiście winogron, które nawet stąd wydawały się obrzydliwie mdłe.

         Galija nienawidziła winogron.

         Ale uwielbiała za do sarmę⁶¹ — może to dlatego, że winoroślowe liście smakiem bardziej przypominały szpinak (u w i e l b i a ł a szpinak) niż same winogrona, słodkie, kwaśne i gorzkie jednocześnie, przez co prawie-że mdłe.

         Miała nadzieję, że na obiad nie dostaną znowu jakiejś maraqi⁶², bo chyba niedługo zacznie wymiotować ryżem.

         — Galija? Coś się stało?

         Galija? Coś się stało? Dlaczego ciągle wszyscy się o to pytali? I dlaczego miałoby coś się stać? I co mogłoby się niby stać? Przecież nic nowego się nie działo. Ciągle było to samo, jej życie było ciągle takie same, ona była ciągle taka sama. 

         Czuła, że nawet Rajah miał ciekawsze życie od niej.

         — Nie, nic — odpowiedziała, choć nawet nie wiedziała komu. Patrzyła cały czas na ścianę, nie potrafiła odróżniać ciotek po głosie.

         — Na pewno? Wyglądasz jakoś tak… — jakoś tak, jakby usta miała pełne żwiru, słyszała jej zęby szczekające, jeden o drugi — dziwnie. Płaczesz? 

         Płaczesz? P ł a c z e s z? Cóż za spostrzegawczość! O jakieś pół dnia za późno.

         Odwróciła się i zamiast której z ciotek (najbardziej obstawiałaby Khadiję, ona zawsze martwiła się o wszystkich, o nie swoje dzieci — potem Firdus albo Hanan, może ewentualnie Nahlę) zobaczyła Tehri. Wyglądała jak posąg, wykuty w marmurze, na tle ściany w kolorze pieczonej baraniny.

         Oczy lśniły jej jak powierzchnia wody i sama wygląda, jakby przed chwilą płakała.

         — Nie płaczę… — Przez chwilę chciała powiedzieć jej imię, ale nie wiedziała, które powinna powiedzieć, Terhi, czy Alsawr, więc nic nie powiedziała.

         Terhi lekko przechyliła głowę w lewo (zła strona, zła strona, starała się o tym nie myśleć) i zupełnie tak, jakby zaczęła się jeszcze bardziej na nią patrzeć. Czy to było w ogóle możliwe?

         Galija pomyślała, że ma jej dość. Miała dość jej niebieskich oczu, takich ładnych i denerwujących zarazem. Miała dość jej włosów, które w słońcu były nienaturalnie żółte, a tak naprawdę lśniły bielą i wanilią jak płatki narcyzów. Miała dość jej dłoni, cały czas drążących.

         Miała jej dość, bo jako jedna z nielicznych konkubin ojca, odezwała się do niej jako pierwsza.

         Terhi odchrząknęła, nie wierzyła jej, ale to nic, ona często samej sobie też nie wierzyła.

         — Galijo. — Ale zdążyła wypowiedzieć tylko jej imię, bo nagle za jej plecami pojawiła się Nabila, Terhi się odwróciła i zrobiła się jeszcze bielsza, prawie jak kozie mleko. 

         Uciekła w momencie, w którym Nabila otworzyła usta, wbijając wzrok w Galiję. Zupełnie tak, jakby w ogóle nie zauważyła Terhi.

         — Widziałaś Amatullah?

         Widziała. Przechodziła obok niej zaledwie chwilę, jak burza piaskowa. Poszła najpewniej do Maryam, bo u niej najlepiej było się wyżyć, naskarżyć na te głupie khadimy. Ewentualnie mogła iść do siebie..

         — Nie — powiedziała, czując coś dziwnego w gardle, jakby zalegał jej tam piach, a ona nie mogła go przełknąć. 

         Zacisnęła wargi, patrząc na Nabilę kiwającą głową i odchodzącą w stronę dziedzińca.



 ━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━

Quanun⁵⁷ — arabski instrument podobny do cytry.

Chakka⁵⁸ — gęsty irański jogurt.

Asafetyda⁵⁹ — gumożywica uzyskiwana z korzeni asantu cuchnącego. Używana głównie jako składnik wielu mieszanek ziół i przypraw.

Misbaha⁶⁰ — muzułmański sznur modlitewny.

Sarma⁶¹ — liście winogron nadziewane ryżem i/lub mięsem mielonym (taki odpowiednik naszych gołąbków).

Maraqa⁶² — popularne arabskie danie z sosu (najczęściej pomidorowego), mięsa, warzyw i ryżu.


Mam wrażenie, że nie umiem w dialogi ( pewnie dlatego jest ich tak mało, i to wcale nie tak, że jestem #teamopisy).

Z takich ciekawszych-nieciekawszych kwestii: Marmurowy Pałac wcale nie jest marmurowy (szok!), Galija to po prostu taka trochę głupia gąska i no przecież to brzmi tak dostojnie (A Alauddin musiał wyładować frustrację). Jest on raczej wzorowany na jordańskich pustynnych zamkach (chyba głównie na Kasr al-Uchajdir — który jest w Iraku, nie Jordanie) i może troszkę na abbasydzkim pałacu, ale to według mojego actio tempore jakaś stuletnia przepaść. I nie mam pojęcia o co chodzi z tymi ścianami i podłogami, bo generalnie początkowo były białe, marmurowo-stiukowe, ale założyłam, że skoro Starożytni Egipcjanie malowali sobie sufity na niebiesko (miały imitować niebo), to równie dobrze kilkaset lat później, Arabowie mogli sobie malować ściany.

Narcyze, o których myśli Galija, to Narcissus Cheerfulness. Z kolei te z poprzedniego rozdziału to narcyze wielokwiatowe.

A co do końcówki, to cóż, kieruję do zakładki O Blogu i wersu UWAGA! (niestabilność emocjonalna to prawdziwy must have).

2 komentarze:

  1. Mam takie wrażenie, że kojarzę przynajmniej część tego rozdziału – czy coś zachowało się z poprzedniej części? – a w każdym razie fragmenty o morzu i pustyni i herbatę. Swoją drogą pragnę się tutaj utożsamić z Galiją, nie znoszę gorzkiej czarnej herbaty xD
    I jeśli o Galiję chodzi, bardzo podobało mi się kilka pierwszych akapitów, w nienachalny sposób pokazują taką jej… naiwność? jako księżniczki i mimo że jest prawie-kobietą to młody wiek
    I opis ze szkłem!

    Pogooglowałam sobie te wszystkie pałace i idealne wpisują mi się w krajobraz, który mam w głowie myśląc o adresie tego bloga/tytule opka i w ogóle! (A względem ścian to kto bogatemu zabroni, prawda)
    A co do opisów, nie wiem na ile będzie to dla ciebie plus, ale w zamierzeniu jest to komplement – w twoich rozdziałach jakoś tak fajnie przeplata się teraźniejszość i cały świat wewnętrzny bohaterów z backstory, i jeszcze nienachalnie używasz mowy pozornie zależnej i nie mieszasz perspektyw, to dialogi wydają się zbędne? xd W sensie nie, że te, które się pojawiają, są złe – bardziej że opisy są na tyle dobre, że same się bronią

    I gwiazda rozdziału – jest Rajah aaaaa <3333

    (I w sumie genialny pomysł z zakładką ze słowniczkiem, rzuciła mi się w oczy, jak czytałam ten rozdział. Bardzo przydatna, nie muszę scrollować całego tekstu!)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W zasadzie, to tak, z poprzedniej wersji zachowało się co nieco, ale zdecydowanie mniej niż bym chciała. Na temat herbaty nie mam zbyt wiele do powiedzenia, bo sama jestem w stanie wypić chyba każdą (przeważnie zimną, bo zawsze o niej zapominam 😅).

      Hmm, mam wrażenie, że Galija wychodzi mi ok, ale ok nie tak jak chciałam — i nie, wcale nie mam wrażenia, że przeginam w jedną lub a drugą stronę, wcale. Opis ze szkłem to był totalny spontan.

      Zamki naprawdę są ładne (ładności na pewno dodają im zdjęcia, te z nocnym niebem są w ogóle piękne, aż trudno uwierzyć). I zdecydowanie bardziej pasują niż Disneyowski kit z pałacem-grobowcem — i w ogóle pałace arabskie i pałace tureckie to dwie inne bajki. I tak, to zdecydowanie zabrzmiało jak komplement, dziękuję!

      Rajah musi być — tak samo jak osobny słowniczek, bez niego sama bym chyba nie dała rady.

      I chciałabym tylko dać znać, że komentarz widziałam już w poniedziałek, ale ostatnio przeżywam kryzys emocjonalno-egzystencjalny — ale tak od wczoraj jest już lepiej, więc postanowiłam w końcu odpowiedzieć.

      Usuń

Szablon stworzony przez Arianę | Technologia Blogger | X X