10 lipca 2024

rozdział siódmy


         Stoi plecami do słońca, twarzą do grządek z bobem, bokiem do stawu, lśniącego, niby szkła. Słyszy świst wiatru, niepachnącego absolutnie niczym. 

        W ogóle nic nie czuje. Żadnego zapachu ani słońca, ani piasku, ani kwiatów adenium, których koślawe drzewka widzi pomiędzy drzewami oliwnymi, i nawet własnego potu.

         Kiedy chwyta prawą dłonią skrawek koszuli, okazuje się, że jego też nie czuje, nie czuje szorstkiego materiałów, nie czuje szwów. 

         Uporczywie zaczyna ściskać materiał, najpierw samymi palcami, za chwilę całą dłonią. Podnosi drugą rękę, łapie się za bok szczęki, a przynajmniej w miejsce, w którym powinien mieć szczękę. Nie czuje ani stwardniałej, szorstkiej skóry, ani zbitej kości.

         Przez chwilę myśli o spuszczeniu głowy, bo może wcale niczego nie dotyka, może koszula mu się podwinęła i kończy się wyżej, niż myślał, ale przypomina sobie o ręce, którą podniósł — którą widział, że podniósł.

         Potem nachodzi go pytanie, czy nie czując własnego dotyku, poczułby jakikolwiek ból — oczywiście fizyczny, bo ma przeczucie, że tego psychicznego nijak nie można się pozbyć. 

         Ale Alauddin słyszy. Doskonale słyszy, nie tylko wiatr. Słyszy chrzęst piasku, który osuwa mu się pod nogami, chociaż cały czas stoi w miejscu. Słyszy jakieś dziwne, stłumione głosy, z daleka, tak daleka, że nie wie, czy są bardziej ludzkie, czy bardziej zwierzęce.

         A potem słyszy szum, gdzieś za tymi durnowatym bobem (a może to jednak jest fasola? Chuj wie, z resztą nieważne, co to, kogo obchodzi, czy to fasola, czy bob. Alauddin nie lubi i jednego i drugiego). Gdzieś chyba nawet za oliwnikami. Gdzieś zza jakichś krzaków? Tu są jakieś krzaki?

         Patrzy przed siebie, wbiła wzrok tak mocno w… cokolwiek i choć widzi przed sobą piasek, niewysokie krzaczki z zielonymi strąkami czegoś-tam, popękaną korę i zszarzałe liście, te przeklęte krzaki, ma wrażenie, że nie widzi absolutnie nic.

         Przez kilka sekund wszystko zlewa się w jedną masę, bezkształtną, bezbarwną — nie, wielobarwną, tak wielobarwną, że nie potrafi odróżnić od siebie ani jednego koloru. Próbuje zamrugać, musi zamrugać, chce zamrugać, ale tylko dalej patrzy się przed siebie, tępo, niewzruszenie.

         Mruga, dopiero kiedy oczy zaczynają go piec, a wszystko rozmazywać jeszcze bardziej i szklić. Mruga, raz, dwa, trzy razy, a potem jeszcze dwa razy, po pięć to w sumie dobra liczba.

         Mruga pięć razy i przez chwilę zastanawia się, czy płacze, bo wciąż nic nie czuje.

         Zamyka oczy. Przyciska powieki tak mocno, że w bezdennej czerni zaczynają mrugać kolorowe światełka, zupełnie jak te z witraży w Szmaragdowym Meczecie, w którym on sam nigdy nie był, ale słyszał, że czasami, wnętrze topi się w tych kolorach i och…

         Otwiera gwałtownie oczy, do końca nie wiedząc czemu, ale po prostu je otwiera, czuje, że musi je otworzyć.

         Przed Alauddinem stoi hiena.

         Nie, nie hiena. To ghoul⁶³, uświadamia sobie po chwili, patrząc w jego oczy, białe jak mleko — albo dym.

         On cały jest jak dym, a przynajmniej nim śmierdzi i Alauddin jest niezmiernie zdziwiony, bo to pierwsze, co czuje, i zawsze myślał, że ghoule będą śmierdziały śmiercią — rozkładającymi się zwłokami, różami, świeżo utkanym kaffanem⁶⁴.

         Alauddin ghoula widział tylko w formie rysunku — zżółknięty pergamin, wyblaknięty węgiel, pamiętał rozmazane zarysy łap i kreski ciągnące się wzdłuż i wszerz, jak żyły. Wyglądał jak normalna hiena, której przecież on też nigdy na oczy nie widział.

         Ale teraz patrzy na to coś stojące przed nim i wie, że ghoule ani trochę nie przypominają hien. Może z daleka, ale z bliska wyglądają zupełnie inaczej. Od razu widać, że nie są n o r m a l n e.

         Alauddin stara się nie patrzeć. Próbuje jeszcze raz zamknąć oczy, ale nie może. Nie może zamknąć oczu, nie może nie patrzeć — więc patrzy.

         Patrzy mu prosto w oczy i zastanawia się, jak bardzo będzie bolało.

         Nie, przecież on nic nie czuje. Nie będzie czuł bólu, nie będzie…

         Słyszy szum drgających mięśni, chrupot osuwającego się piasku, szczęk zębów.

         Słyszy płynącą w nim krew i niemal w tym samym momencie słyszy szum tej krwi, ryjącej w piasku, jak koryta Firatu.

         Potem przez chwilę nic nie czuje, nic nie widzi, nic nie słyszy.

         Uświadamia sobie, że ma zamknięte oczy. Otwiera je — słońce, niebo, piasek, drzewa, fasolo-bób. Żadnych ghouli, żadnych hien, żadnej krwi.

         Widzi wyblakłą tarczę słońca, niebo w kolorze złamanego błękitu, skrzący się złotem piasek, krzywe, powykręcane drzewa z kołyszącymi się gałązkami (wyglądają jak jakieś tancerki).

         Słyszy świst wiatru, chrzęst piasku, szum drzew, promienie słońca przebijające niebo.

         Słyszy pieśń pustyni.

         Odchyla głowę do tyłu, promienie słońca uderzają go w twarz, skóra lekko go piecze, uśmiecha się do chmur, których nie ma.

         A potem nagle się prostuje, pochyla w dół i widzi krew pod swoimi butami.

         W pierwszym momencie myśli, że to jego krew, że nadal nic nie czuje, że ghoul jest prawdziwy i może go ugryzł, a potem uciekł albo coś, więc patrzy na nogi, potem na ręce, na brzuch i boki, dotyka szyi, pleców na tyle, na ile może, ramion, twarzy.

         Ale krew nie jest jego, znów się pochyla, wbija w nią wzrok, uświadamia sobie, że ciągnie się szlakiem gdzieś za nim.

         Odwraca się, widzi czarną, nastroszoną sierść, wystające kości. Widzi jeszcze więcej krwi, widzi ludzkie mięso i wyszczerbione kości, jakieś szmaty, widzi rozpaćkane, nieforemne cosie, na pewno poskręcane jelita i serce, to na pewno serce, przecież kilka ich już widział.

         Ma ochotę zemdleć, zwymiotować, uciec, rozpłakać się i krzyknąć. Najchętniej wszystko jednocześnie.

         Kiedy ghoul się odwraca, Alauddin nie wytrzymuje.

● ● ●

         Czuł, jakby skądś spadał, a potem gwałtownie w coś uderzył i przez chwilę myślał, że umarł (a może jednak zemdlał i piasek okazał się twardy jak wyheblowane deski).

         Kiedy otworzył oczy, okazało się, że faktycznie leżał na wyheblowanych deskach, bo wielbłądzi koc, który na pewno miał pod sobą, kiedy się położył (zemdlał?), teraz był prawie-że na dywanie.

         Przez chwilę nic nie widział, nic nie czuł, nie wiedział nawet, gdzie jest.

         Nadal spał?

         Przekręcił się na bok, wpatrując się we własną rękę, w połowie położoną na deskach, w połowie zawieszoną w powietrzu. Patrzył na drgające mięśnie kciuka, skórę i żyły, przypominające wody Firatu pełne mułu, ryjące w stwardniałym piasku. Kiedy zgiął palce, znowu zaczęło go drapać w gardle, na paznokciach wciąż lśniły białe plamy. 

         Nie spał, obudził się, a wokół nie było żadnych ghouli, żadnej krwi, żadnych kości, żadnej skóry, żadnych mięśni.

         Ale wróciło mu czucie (zgiął palce tak mocno, że paznokcie wbiły mu się w skórę, aż zrobiła się czerwona i bolała tak, że odruchowo musiał puścić, bo czuł, że mógłby przebić i ją, i mięśnie).

         Na płachtach namiotu tańczyły blade cienie, tak blade, że Alauddin ledwo je widział.

         Rozejrzał się na tyle, na ile mógł, wywrócił oczy tak bardzo do góry, że zaczęły go boleć. Poza nim w namiocie nikogo nie było.

         Odkaszlnął, jeszcze raz zgiął palce, najbardziej jak tylko mógł, usłyszał chrzęst własnych kości — chrup-chrup, jak łamane patyki.

         Kiedy podniósł się do siadu, miał wrażenie, że za chwilę pęknie mu kręgosłup, chrup-chrup, trzask, chrup-chrup.

         Czuł się paskudnie.

         Rozejrzał się, bolały go oczy, od promieni słońca wylewających się do środka przez popękane szwy namiotu, od drobinek kurzu tańczących w powietrzu, od czerwieni dywanów, w której tonęło wszystko — wszystko, czego w zasadzie nie potrafił ani opisać, ani nazwać, chociaż przecież wiedział, co to.

         Przypomniało mu się o blaszanym wiadrze, wodzie i rozmarynie — siłą rzeczy, chwilę potem też o mydle.

         Przypomniało mu się o lampie.

         O lampie?

         Lampie, lampie, lampie-lampie-lampie.

         Lampa.

         Eahira…

         Zapomniał o tym głupim żelastwie. Jak mógł zapomnieć? Przecież cały czas miał ją przy…

         Przesunął rękę w bok, ale poczuł tylko szorstkość, materiał i własną skórę.

         …sobie.

         Zgubił ją? Kiedy? Podczas jazdy na wielbłądzie? Przed? Po? Może jak zemdlał-zasnął? Może jak siedział i gapił się w wiadro z wodą. Może, może, może…

         Eahira.

         Musiał przestać. P r z e s t a ć. Przestać myśleć, panikować. Przecież to nic. Głupie, cholerne nic.

         Przecież na nic by mu się ten kawał blachy nie przydał. Przecież to już nie było ważne. Ważne było dotarcie do Agrabahu.

         Wdech, wydech. Wdech, wydech.

         Wciąż czuł się paskudnie.

         Wciąż chciało mu się wymiotować.

         Wciąż coś drapało go w gardle, jakby nałykał się piasku i nie był w stanie go wypluć.

         Wciąż trzęsły mu się dłonie, paznokcie miał upstrzone jasnymi plamami.

         Wciąż było mu gorąco.

         Tak okropnie gorąco, że miał ochotę zedrzeć z siebie najpierw ubrania, a potem własną skórę.

         Złapał się za tył głowy, mimowolnie wbił paznokcie w skórę — albo najprawdopodobniej skórę, bo już nawet nie czuł różnicy pomiędzy skórą a włosami, sztywnymi, zbitymi, posklejanymi piachem i potem.

         Bogowie.

         Nie wytrzymał, zdjął koszulę, czując przy tym trzaskające kości, w rękach, kręgosłupie, łamiące się żebra i zrywające żyły, krew rozlewającą się po całym ciele.

         Spojrzał na ręce, brzuch, klatkę piersiową — skóra, pod spodem mięśnie, prześwitujące linie żył, pot, lejący się z niego całymi qadh⁶⁵.

         Miał wrażenie, że to krew się z niego leje. Jego własna. Cudza.

         Położył się, starając się ignorować ból w kręgosłupie, gdzieś tam między kośćmi, sam dokładnie nie wiedział gdzie.

         Wbił wzrok w ścięgna namiotu, obiecując sobie, że nie zamknie oczu.

● ● ●

         Śmierdziało. Bardzo śmierdziało. Jakby coś zdechło i zaczęło gnić.

         Otworzył oczy — było jasno, zdecydowanie jaśniej niż przedtem (czyli kiedy? Jak długo spał? Godzinę? Dwie? Dwadzieścia dwie? W ogóle spał? Czy może znowu zemdlał?). Przez chwilę patrzył na ścięgna, złoto-brązowe, od słońca, wyglądające jakby tonęły w ogniu.

         Wdech, wyde…

         Śmierdziało przecież, a jego coś skręciło, gdzieś w środku, w brzuchu, który znalazł się niebezpiecznie blisko pleców, czuł, jak żołądek odbija mu się kręgosłup, a żebra wżynają w płuca. Próbował powstrzymać kaszel, jakiekolwiek odruchy wymiotne, więc poderwał się do góry, jednocześnie zasłaniając twarz i kaszląc w dłonie.

         Eahira.

         Śmierdziało, jakby znów był na polu usłanym trupami, najwcześniejszymi sprzed nawet jakiegoś tygodnia, którym mięso odchodziło już od kości, a resztki krwi, której nie zdążyła zabrać pustynia, skrzepły, miały barwę i konsystencję smoły.

         Śmierdziało, jakby znów był w Agrabahu, gdzieś między Wschodnią Bramą a głównym placem suku, u Jawdata, syna kowala, do którego chodzić mógł tylko w piątki, bo tylko w piątki ulicami Agrabahu spływała woda, za którą nie musieli później żałować — ale u Jawdata zawsze śmierdziało, ojciec mu mówił, że to przez matkę, której trupa trzymali w domu przez dwa tygodnie, a on nie wyobrażał sobie wtedy, żeby mógł spać w jednym pomieszczeniu ze zmarłym i cieszył się, że ojca pochowali tego samego dnia, w którym go przynieśli.

         Miał dość. Tak po prostu miał dość.

         Przetarł dłońmi twarz, włosy, do momentu, w którym nie poczuł szarpiącego bólu i nie musiał wyplątywać palców z posklejanych pasem. Czuł na sobie pot zmieszany z brudem i nieodpartą potrzebę zadrapania własnej skóry, kawałek po kawałku.

         Było za gorąco.

         Naciągnął bardziej na siebie koc, opatulił się rękoma, ściskając materiał koszuli (koszuli... znowu miał ją na sobie, kiedy ją założył z powrotem?) brązowo-szarej u krańców.

         Przy rękawach zaczęły pruć mu się szwy, kawałek nitki ostentacyjnie zesztywniał w powietrzu, jak drut.

         Przełamał chęć wyskubania jej z rękawa, bo mimo wszystko wolał mieć koszulę niż nie mieć.

         Zdał sobie sprawę, że powinien wstać. Że musiał wstać. Teraz. Musiał wstać teraz, jeżeli chciał wstać w ogóle.

         Więc wstał, ledwo, ciężko, po pięciu próbach podźwignięcia się, najpierw na łokciach, później na dłoniach, ustania na nogach, utrzymania się na nich dłużej niż przez kilka chwil, pół sekundy, krócej niż czas, w którym jego serce uderzyło gdzieś między żebrami.

         Wdech, wydech, wdech, wydech.

         Alauddin nienawidził smrodu gnijącego mięsa.

         Alauddin nienawidził smrodu zakrzepłej krwi i wymiocin.

         Alauddin nienawidził smrodu ludzkiego potu.

         Zrobił pół kroku do przodu, później kolejne pół — pół kroku, pół kroku, krok, krok, dwa kroki, czuł się, jakby znów przeszedł pół pustyni albo od razu całą wzdłuż i wszerz.

         Chciał z powrotem się położyć. Chciał z powrotem zasnąć. Chciał z powrotem zemdleć.

         O bogowie.

         Tak śmierdział Agarabah w Dniu Ofiar, ociekający zwierzęcą krwią i smrodem zdartych skór, nadpękanych wątrób i poskręcanych jelit.

         Wtedy zawsze siedział w pałacu. Trzy, cztery dni na odświęcenie swojego, kolejne cztery w oczekiwaniu na deszcz, który zmyje czerwień i żółć z wydeptanych uliczek i jeszcze pięć — tak na wszelki wypadek.

         Przez następny miesiąc jadł głównie fattoush⁶⁷ i bakłażany w najróżniejszych formach, bo skręcało go na sam widok meshui⁶⁸ tonącej w roztopionym maśle i liściach sałaty.

         Khalid zaczął się kiedyś z niego śmiać — coś o tym, że rzygał na widok krwi (nigdy nie rzygał na widok krwi), a mu samemu ręce nią ociekały i pamiętał, że z mięsem było coś podobnego, i że przecież co to za różnica, człowiek czy zwierzę.

         Już nie pamiętał, czy go potem za to uderzył, czy jednak nie.

         Ale chyba tak, biorąc pod uwagę jego późniejsze zachowanie, ich relacje, a raczej ich brak (a może właśnie nie — i to dlatego?).

         W każdym razie…

         Nogi chwiały mu się zupełnie jak ojcu, opitemu jakimiś dziwnymi mieszankami araku z wermutem doprawiamy piołunem (to na żołądekchłopcze, ot co, na żołądek), rozcieńczonymi wodą, ale mimo to jakoś doczłapał się do wyjścia, dwóch nachodzących na siebie płacht, których uchwycił się szybciej niż do nich doszedł, bo miał wrażenie, że za chwilę nogi się pod nim ugną i runie w dół, wzrost w dywan utkany z żył i ścięgien.

         Nie, nie, nie… matka tkała kiedyś dywan, z… był z… z wełny, bawełny, czy czegoś tam, ale przecież widział te wszystkie motki i sterczące z nich igły, pamiętał krzyki matki, odganiającej go, żebyś sobie palców nie pokaleczył i nie przychodził do mnie z płaczem.

         Kątem oka spojrzał jeszcze w bok, w ostatniej chwili dostrzegł wiadro z wodą, połknięte przez półmrok, tafla wody zabłyszczała, u dołu leżało na pół odwinięte mydło i zdał sobie sprawę, jak bardzo potrzebuje tej wody i mydła.

         Ale najpierw musiał stąd wyjść — powietrza, powietrza, powietrza — i odegnać się od tego smrodu, od tych wszystkich okropnych myśli, a na zewnątrz albo było okropnie gorąco, albo okropnie zimno, ze skrajności w skrajność, więc na pewno nie będzie tak źle.

         Odsunął kawałek wielbłądziej skóry akurat w momencie, w którym dwóch mężczyzn niosło koźlę przebite włócznią, od pyska do zadu, grot wystawał mu z gardła, oczy wywinięte do tyłu, same białka i powieki, poderżnięte gardło, strugi czerwonej krwi na białej sierści.

         Zwymiotował na własne buty, samą wodą przeżerającą gardło.



 ━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━

Ghoul⁶³— w mitologii arabskiej duch pustynny, przybierający postać hieny. Zamieszkiwał on cmentarze i odludne miejsca, żywił się zwłokami, atakował dzieci i wędrowców. 

Kaffan⁶⁴ — rodzaj białego, bawełnianego całunu, w który owija się muzułmanów przed pochówkiem.

Qadh⁶⁵ — arabska jednostka wagi, około 2 l.

Fattoush⁶⁷ — sałatka z pomidorów, ogórków, sumaku i pokrojonego na kawałki khobezu.

Meshui⁶⁸ — pieczona w całości owca, polana masłem i posypana solą oraz kminkiem.


Święto Ofiar (Id al-Adha, ale pozostańmy przy polskiej nazwie), to najważniejsze święto w islamie — to wtedy odbywają się te słynne pielgrzymki do Mekki i rytualne ofiarowanie zwierzęcia (najczęściej owcy lub kozy), generalnie ot, bardziej do poczytania w Internecie, bo nie chcę tu pisać żadnego eseju o tym. Chciałabym jeszcze dodać, że Święto Ofiar jest ruchome, a ja na potrzeby opka stwierdziłam, że te „zeszłoroczne” — o którym niejako wspomina Alauddin — miało miejsce 1 listopada, a „tegoroczne” odbędzie się 24 października (przekładając na kalendarz gregoriański — i to w zasadzie taka bardziej ciekawostka, nic nie wnosząca).

A co do ulic spływających wodą— w islamie piątkowe kąpiele są obowiązkowe dla mężczyzn (o kąpielach dla kobiet nic nie znalazłam, ale myślę, że jak na razie można pominąć tę kwestię).

W Słowniczku wspomniałam, że wermut prócz bycia oczywistym alkoholem, był także stosowany w medycynie — ten doprawiany piołunem stosowano w leczeniu zaburzeń żołądkowych i pasożytów jelitowych.

(I czy ja nie daję przypadkiem za dużo przypisów? Bo mam świadomość, że wiele osób mogłoby się do mnie o to przyczepić).

4 komentarze:

  1. Jestem prawdopodobnie najnieodpowiedniejszą osobą, żeby się wypowiadać na temat mnogości przypisów, ale i tak powiem, że, póki nie są bibliografią, mnie one prawie zawsze interesują (a jeśli coś już wiem to je po prostu pomijam)

    Ale jeśli chodzi o sam rozdział - nie wiem, na ile był to z twojej strony zamierzony zabieg, ale omg, nie umiem wyjaśnić, czemu, ale jaram się użyciem tytułu opowiadania/adresu bloga w treści rozdziału! Jeśli zrobione dobrze (a tu moim zdaniem jak najbardziej tak), zawsze mnie to jakoś ekscytuje ♥

    A co do samej treści... nie powiem pewnie za dużo poza tym, że mi się bardzo podobało, aż nie wiem, kiedy przeleciał mi ten rozdział. W sumie nie wiem, czy "podobało" w odniesieniu do tych makabresek jest najlepszym słowem, ale tak czy siak, bardzo szanuję za opisy, zwłaszcza we śnie (-zemdleniu? - to też mi się jakoś podobało <33), był tak w pozytywnym znaczeniu dobrze rozciągnięty, nie wiem, jak udaje ci się tyle rzeczy tak dokładnie opisać

    Trochę się waham, czy napisać, że POV Alauddina podoba mi się najbardziej - bo chyy-ba tak, jest, z braku lepszego słowa, nieokrzesany i szorstki - chociaż POV Galiji w jakiś sposób czasem mnie rozczula.
    Stety-niestety pewnie kolejny rozdział będzie z jej perspektywy i będę teraz usychać z niecierpliwości, bo - no właśnie, co z lampą? Też o niej nie zapomniałam! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oh, no cóż, ja wysłucham opinii każdego — i tego odpowiedniego, i tego (domniemanie) nieodpowiedniego.

      „Pieśń pustyni” pojawiła się już w pierwszym rozdziale, nieco zniekształcona — gdzieś w połowie, gdzie Alauddin wspominał, jak matka mówiła mu „to pustynia śpiewa...” (choć zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo z n i e k s z t a ł c o n a jest ta forma i że niekoniecznie szło się domyślić o co chodzi).

      Awwww! Bo po prostu nie potrafię opisać tego, jak bardzo cieszy mnie to, że ci się podoba.

      I z jednej strony cieszę się, że Alauddin zaskarbił sobie twoją uwagę, ale z drugiej troszkę żal mi się zrobiło Galiji, tym bardziej biorąc pod uwagę, że dawien dawno to ona miała być tym najgłówniejszym POV-em, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, że Galija nie ma go jakoś super ciekawiego, u niej po prostu nieco wieje nudą, no bo co ona niby ma robić w tym pałacu? (Choć według moich dalekich planów w końcu coś się u niej zacznie dziać).

      A o lampie ja sama w pewnym momencie zapomniałam i musiałam ją tam gdzieś wcisnąć, żeby nie było, że to j a tak całkowicie ją olałam (choć Alauddin akurat tak miał zrobić).

      Usuń
    2. Aa, to możliwe, że nie zwróciłam uwagi, ale tak czy siak to, że się pojawiło, jest bardzo na plus, bardzo lubię takie nawiązania <3

      Z Galiją nie miałam absolutnie nic złego na myśli, mimo że nie jest może tak barwna? jak Alauddin to bardzo ją lubię, zwyczajnie kupiło mnie to jego zasypianio-mdlenie :D Wiadomo, że na jej rozdział tak samo będę czekać <3

      Tylko, no, ta l a m p a :D
      (Jakby co to spokojnie, nie widać, że ty jako autorka o niej zapomniałaś, wyszło naturalnie, jakby to była wina tylko Alauddina :DD)

      Usuń
    3. (I o rany przepraszam, nie wiem co się właśnie odwaliło z moimi komentarzami)

      Usuń

Szablon stworzony przez Arianę | Technologia Blogger | X X