Ouahe⁵⁰, jedyne słowo po egipsku, które matka powtarzała wystarczają dużą ilość razy, ażeby był w stanie je zapamiętać.
Ouahe, miejsce do zamieszkania.
Oaza. Oaza, która — jak się okazało — wcale nie była gęstą zaroślą skarłowaciałych drzew i zeschniętych traw, rozmazaną, błotnistą sadzawką, w której niebo zdawało być się żółto-brązowe. Nie była zlepkiem jakichś szałasów z patyków i liści, z kijami powbijanymi w piach i stadami wychudłych wielbłądów przywiązanych do rozpadającego się płotu.
Oaza, która — jak się okazało — była zaledwie może o połowę mniejsza od Agbarahu, drzewa, proste, zielone, jakieś oleandry i akacje, chyba nawet palmy, przeplatały się z wąskimi ścieżynkami, które prowadziły od jednej lepianki do drugiej. Sadzawka nie była sadzawką, nie małą i mulistą, jak chociażby Firat, bo kiedy przechodził wzdłuż jej brzegu, w odbiciu tafli wody doskonale widział zaschnięte grudki błota między pasmami włosów i popękane żyłki pod oczami. Nie było żadnych palisad ani rozlatujących się płotów, przymierających zwierząt, nawet smrodu gnijących resztek i zwłok zakopanych dwie qamy⁵¹ pod piaskiem.
Jednocześnie nie było zielonych, bujnych gajów, błękitnego nieba rozlanego po wodnej tafli, promieni słońca złocących każdy wolny skrawek powierzchni. Nie pachniało pustynną miętą i kwiatami adenium, nie dźwięczało szumem wiatru, beczeniem owiec, śpiewem brązowoszarych białorzytek.
Było nijako.
Czuł się zupełnie tak samo, jak wtedy, chwilę po trafieniu do pałacu, kiedy nie wiedział absolutnie nic — czy umrze, czy przeżyje, jak go zabiją, czy najpierw odrąbią mu całe ręce, czy zaczną od palców, każdego po kolei, a potem powieszą albo zetną zwykłą siekierą. Czy matka żyje, czy przeżyje, czy ją bolało, czy chociaż teraz jej nie boli, czy czuje cokolwiek, czy o nim myślała, myśli, czy w ogóle jeszcze gdzieś istnieje, czy po śmierci będzie mógł zobaczyć ją jeszcze raz i powiedzieć, że tak strasznie ją kocha i przeprasza, że był najokropniejszym synem w całym mieście. Czy to wszystko w ogóle miało jakikolwiek sens.
Wtedy miał ochotę wyrwać się żołnierzom, trzymającym go za ręce i prowadzącym jak na skazanie. Miał ochotę chwycić za scimitar⁵² którego z nich, wbić go sobie w brzuch, serce, gardło, gdziekolwiek, gdzie byłoby najszybciej, najmniej boleśnie, z jak najmniejszym rozlewem krwi. Miał ochotę umrzeć, ale jednocześnie tak cholernie nie chciał umierać.
Teraz było dokładnie tak samo.
Znowu zbierało mu się na wymioty.
Kopnął nogą lekko w blaszane wiadro stojące obok — woda zachlupotała, trochę jej się wylało, wsiąknęła w piasek szybciej, niż zdążył wziąć kolejny oddech.
Leen (Leen, Leen, Leen, jedyne imię, które do tej pory potrafił zapamiętać i dopasować do konkretnej osoby) odwróciła się do niego przodem i spojrzała, jakby sama za chwilę miała zwymiotować — wydęła wargi, jednocześnie mrużąc oczy i wstrzymując oddech, a on przypomniał sobie, że dokładnie tak samo robił czasami Fadl, kiedy był na kogoś zły, bo nie dostał tego, czego chciał.
Spojrzał na nią, na jej oczy w kolorze orzechowych łupin, wystające chrząstki nosa, bliznę na prawym policzku, długą, lekką poszarpaną, ale jakby wcale nie brzydką — spod czarnej tarhy patrzył się na nią sam Iblis, nie młoda kobieta, córka któregoś z karawaniarzy.
Przypominała mu matkę.
Kiedy tak patrzył na czarne pasma kłębiące się pod materiałem shayli, zdał sobie sprawę, że Leen nie mogła być córką któregoś z karawaniarzy — shayla⁵³, tarha⁵⁴, wyszywana madraga⁵⁵, której nici u dołu układały się w kolorowe kwiaty, czerwono-żółte, jak aksamitki, ulubione kwiaty Sułtanki Matki, więc nawet teraz tkwiły w każdym wolnym wazonie, a on dusił się od ich gorzkiego zapachu.
Leen nie mogła być córką któregoś z karawaniarzy — więc czyją była córką?
Spojrzał jeszcze raz na wiadro, zwykłe, blaszane, chyba trochę przystarawe, bo widział rdzę zalegająca między nacięciami. Było gorąco, tak cholernie gorąco i najchętniej wylałby na siebie całą tę wodę, no może połowę (drugą by wypił), ale nie był pewien, czy to byłby dobry pomysł. Skoro w pałacu potrafili wychłostać za wylanie dzbanka wody (o tym dowiedział się osobiście i czasami wciąż czuł zasklepione blizny na plecach, które na przemian swędziały i piekły), to co mogliby zrobić tutaj? Tutaj, nawet jeżeli piętnaście kroków przed nimi między zzieleniałym bobem a niziutkimi drzewkami granatowca, rozciągała się woda, raczej w miarę czysta, jakieś dwa ghalwah wzdłuż, trzy i pół wszerz.
Po co je ty przynieśli? Po co postawili je koło niego? A może stało tu już przedtem, a on po prostu go nie zauważył?
Przypomniał sobie, jak bardzo chciało mu się pić.
Przełknął ślinę, a grdyka przeskoczyła do góry i w dół, jakby miał w gardle kamień. Gardło zresztą też go bolało, miał wrażenie, że w jakiś sposób wszystko go bolało — więc zacisnął palce na nadgarstku lewej dłoni, czuł paznokcie wbijające się w skórę, próbujące dostać się do samych kości. Słyszał gruchotanie knykci i szuranie marszczonej skóry, zgrzyt pękających paznokci. Słyszał, jak żołądek mu się skręca i rozkręca, a płuca pęcznieją od wdychanego powietrza.
Przez chwilę zdawało mu się, że nie słyszy bicia własnego serca, ale chwilę potem je poczuł — w samym środku klatki piersiowej, ale nieco z lewej strony, tuż nad żołądkiem, waliło w żebra, szaleńczo, opętale.
Ale przecież był już bezpieczny. Zabrali go do oazy, do siebie, będą go karmić i poić, a potem pojadą na tych głupich wielbłądach do Agrabahu i zostawią go tam. I wszystko będzie dobrze, wszystko będzie po staremu.
Leen nadal na niego patrzyła, niemo, wymownie — o co jej chodziło?
— Sayyidi — odezwało się gdzieś z boku, ciche, drżące, a on przez ułamek sekundy miał ochotę zerwać się na równe nogi i uciec. Uciec, jak najdalej od tego wszystkiego, ale przypomniał sobie, że wcale nie był w pałacu, tylko na środku cholernej pustyni, chuj wie tak właściwie gdzie, zdany na łaskę i niełaskę bogów — a może jednak tych wszystkich ludzi, którzy na niego patrzyli, mówili o nim, wiedzieli o nim.
Eahira!
Eahira, eahira, eahira…
— Sayyidi.
A więc jednak wiedzieli kim był?
A może to tylko tak na wszelki wpadek, mówili do każdego panie, żeby później nie musieć się tłumaczyć z traktowania przyszłego sułtana, jak zwykłego człowieka.
Oczywiście nie, żeby Alauddin był tym przyszłym sułtanem. Nie, oczywiście, że nie. Nie był drugim synem sułtana, nawet piątym, czy dziesiątym — choć był najstarszy z całej ich siódemki, nigdy nie czuł się na swoim miejscu. Pałac nie był jego domem, był nim za to Agrabah, jego ulice, domy, którym kruszyły się ściany, stragany poustawiane w ciasne rzędy, bezchmurne niebo i liliowe zmierzchy, ziemia ubita ludzkimi stopami i popękana od słońca. A pałac ani trochę nie przypominał Agrabahu — był jak odłamek szkła w stosie kamieni i kiedy patrzył na niego, stojąc pod bramą wjazdową, miał wrażenie, że zaraz oślepnie — marmur i złoto wśród zeschniętej gliny i piasku.
Pamiętał, że pierwszym co mu dali do jedzenia, był pieczony cefal, który bardziej smakował kminem niż rybą. A on nigdy przedtem nie jadł żadnej ryby, w zasadzie nawet mięsa prawie nie jadł — tylko raz je ukradł, kawałek wołowiny wielkości jego dłoni (miał wtedy osiem lat), z którego matka zrobiła zupę, wodnistą i kompletnie bez smaku, którą potem jedli cztery dni, mimo że już po dwóch, resztki rozgotowanego mięsa się zepsuły, a w garnku było więcej piachu niż warzyw.
Smakuje jak szczyny wymieszane z błotem, ale nie mów matce, wyszeptał mu wieczorem ojciec, schylając się po pusty dzbanek, w którym jeszcze rano była woda. Matka siedziała pod naprzeciwległą ścianą i dokańczała pleść jakiś dywan, który w półmroku wyglądał jak lejące się płaty mięsa, ociekające krwią — frędzle przypominały żyły, a lśniące, białe wzory, połamane kości.
Matce nic nie powiedział, nawet wtedy, kiedy ojciec już nie żył, a wszyscy wokół zaczynali zasypywać ją tym wszystkim, co kiedyś mówił.
Nie pamiętał, kiedy następnym razem jadł mięso. Chyba dopiero w pałacu, ale tylko drób — jasne, sprężyste mięso, bez żyłek, bez kości, bez krwi — i ryby.
Askaidzi jedli ryby? Bo szczerze powiedziawszy, bardzo chętnie zjadłby jakąś. Miał dość suszonego mięsa (i choć rzeźnik zapewniał, że to gęś, coś za bardzo smakowało mu baraniną) i zeschniętego khobez, który smakował piaskiem i pałacem.
— Sayyidi.
— Co? — Powiedział szybciej, niż zdołał unieść głowę, a zaraz potem miał ochotę ją znów opuścić, ale zdołał zmrużyć tylko oczy. Gdzieś między jednolitym błękitem a ostrą bielą, majaczyła czyjaś twarz i dopiero po kilku sekundach zorientował się, że to twarz kobieca.
Że to twarz Leen, zorientował się, dopiero kiedy znów otworzyła usta i chciała coś powiedzieć. Ale zamiast tego, schyliła się i lekko pociągnęła za materiał rękawa, a on doskonale wiedziała, że patrzyła mu w oczy. Widziała je, zielone, zburałe, jak zeschnięte liście drzew, choć ktoś mu kiedyś powiedział, że są ładne i nijak nie mógł sobie przypomnieć, kto to był.
Widziała jego oczy, widziała w nich wszystko to, co on chciałby zobaczyć w jej.
— Chodź Sayyidi. — Kiedy wstawał, słyszał chrupot własnych kości i miał wrażenie, że jeżeli się nie pospieszy, jeżeli nie wstanie szybciej, to te kości przebiją mu mięśnie, potem skórę i będzie zupełnie jak ten matczyny dywan — mięso, krew, żyły i kości.
Potem pamiętał już tylko ludzi, dużo ludzi, bardzo dużo ludzi. Ludzi, którzy go przerażali, którzy go ciekawili. Ludzi, od których chciał, żeby mu pomogli. Ludzi, od których chciał uciec.
Dopiero tuż przed namiotem (jak oni nazywali te namioty? Jakoś tak dziwnie) zorientował się, że za nimi idzie ktoś jeszcze — mężczyzna taszczący to samo wiadro, przy którym przedtem siedział. Woda w nim przypominała białe szkło, miała prawie barwę mleka.
Leen odsłoniła poły materiału, a on jedyne, co zobaczył, to wielbłądzie skóry. I drewno.
Kiedy spojrzał do góry, miał wrażenie, że patrzy nocne niebo, czarne, bezgwiezdne, bezchmurne — bezdenna otchłań, która lada chwila mogłaby zwalić im się na głowy.
Pachniało wilgocią, choć jednocześnie powietrze było tak suche, że zatykało mu gardło. Odkaszlnął raz, dwa razy i poczuł, jak ta suchość go osacza. Chciał wyjść. Musiał wyjść. Brakowało mu powietrza.
Poczuł za sobą obecność mężczyzny z wiadrem wody. Jak zagroda bez furtki, mur, którego nie mógł obejść, most, przez który nie mógł przejść. Nie miał jak wyjść z tego przeklętego namiotu.
Leen stojąca tuż obok — z prawej strony, zaledwie krok, może półtora od niego, za blisko, o wiele za blisko, wbrew nakazowi — wcale niczego nie ułatwiała.
Jak nazywały się te ich durne namioty?
Dopiero stojąc przy posłaniu (kilka desek, na to jakieś futro, zapewne wielbłądzie, i poduszka — może nie to, co w pałacu, ale przecież sypiał już o wiele gorzej) zorientował się, że prócz niego, Leen i mężczyzny (którego imię już słyszał, Leen n a p e w n o je wymówiła, musiała przecież je wymówić) w namiocie są jeszcze inni — dwóch mężczyzn, wyglądających, jakby ich ktoś przeciągnął przez wszystkie szczeble Jahannam i z powrotem (ale on pewnie nie wyglądał wcale lepiej).
Znowu ludzie. Obcy ludzie. Z którymi pewnie będzie musiał rozmawiać (bo nie liczył na ich nieznajomość arabskiego, to by było zbyt piękne, żeby było prawdziwe).
Eahira.
Za sobą usłyszał trzask uderzania żelaza o coś twardego, spojrzał w dół i zorientował się, że przecież nie stoi na gołym piasku, tylko na dywanie albo i dwóch — mięso i kości.
Poczuł coś rzadkiego i gorzkiego, napływającego mu do gardła.
Powietrza.
Spojrzał na Leen, mówiąca coś zdecydowanie-nie-po-arabsku, coś, co brzmiało jak bełkot, ale jednocześnie trochę znajomo. Powinien wiedzieć, o co jej chodziło?
A może mówiła po arabsku, tylko on kompletnie przestał słychać, już po którymś tam sayyidi z rzędu.
Na Bogów, za chwilę się zerzyga.
Albo zemdleje. Albo zemdleje, rzygając. Albo zerzyga się mdlejąc.
Dlaczego w tych durnych namiotach było tak duszno?
Szczęka mu drgnęła, jednocześnie zacisnął dłonie w pięści, czuł paznokcie wbijające się w skórę — mógłby nimi ją przeciąć? Mógłby patrzeć na krew cieknącą mu z ran, nadgarstka, skanującą na nogi i dywan — mięso, kości i krew. Brakowałoby tylko żył.
Żył, które z łatwością mogły sobie sam wypruć, nawet własnym zębami przy odrobienie chęci.
Mrugnął i Leen nagle zrobiła się jeszcze bliższa, bardziej bezbarwna i bardziej denerwująca (choć nie pamiętał, kiedy stała się choć trochę denerwująca). Z kieszeni madragi wyciągnęła kawałek jakiejś szmaty, prostokątnej i zbitej, a kiedy mu ją podała, poczuł rozmaryn.
— Co to jest?
— Mydło.
Mydło. Mydło? Po co mu mydło?
Czy oni musieli, że naprawdę obecnie jedyne, o czym myślał, było umycie się?
Normalnie zacząłby się śmiać, gdyby nie żółć i rzygi zalegające mu w gardle.
Patrzył dalej na Leen, ale ona sama chyba stwierdziła, że takie patrzenie jest nieetyczne (w końcu!), więc mruknęła coś pod nosem i wyszła. Tak po prostu.
Alauddin spojrzał w bok — jakieś dwa, dwa i pół dhira⁵⁶ na prawo, chyba-raczej nie Askaidzi i na pewno nie z Agrabahu, może z Kawady, jeden spał, drugi skubał nitki z dywanu.
Może nie będzie tak źle.
Położył się w momencie, w którym świat zaczął wokół wirować, a osły na zewnątrz przestały wydawać jakiekolwiek dźwięki.
Poduszka była wypchana słomą.
━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━
Ouahe⁵⁰ (z kopt.) — miejsce do zamieszkania, oaza.
Qama⁵¹ — arabska jednostka miary, około 1,92 m.
Scimitar, tu: saif⁵² — arabski bułat.
Tarha⁵³ — beduińska zasłona na twarz, noszona przez kobiety.
Shayla⁵⁴ — chusta luźno owinięta wokół głowy i opuszczona na ramiona. Odsłania twarz i zazwyczaj włosy.
Madraga⁵⁵ — suknia noszona przez beduińskie kobiety.
Dhira⁵⁶ — arabska jednostka miary, około 48 cm.
Koptyjski to „ostatnia faza rozwojowa języka egipskiego”, która „na chwilę” wymarła, ale obecnie chyba ma się całkiem nieźle.
A z rozmarynu Beduini naprawdę robią mydło.
Najstarszy z całej siódemki, tak? Starszy-od-dwudziestosiedmioletniego-Kamala-najstarszy? *próbuje oszacować wiek Alauddina*
OdpowiedzUsuńBardzo podobał mi się opis dywanu, który plotła matka Alauddina!
W ogóle jego POV jest taki… mięsny? Bardzo na plus!
No i o c o c h o d z i
Żeby było jasne – w samych rozdziałach się orientuję, po prostu nie mogę się doczekać, aż puzzle wskoczą na swoje miejsce i będę wiedzieć, co dokładnie się stało – ale w sumie dobrze, że jeszcze nie wiem, jest na co czekać
Swoją drogą to szczęśliwego nowego roku ♥
Cóż, w zasadzie to jego wiek podałam już w pierwszym rozdziale, także...
UsuńA co do POVu i porównywaniu dywanu do mięsa, to był kompletny spontan, z którego jestem niezmiernie zadowolona. I generalnie jak dotychczas to chyba mój ulubiony rozdział.
I aaa, ja sama nie mogę się doczekać, aż to wszystko się ułoży!
Tobie również życzę szczęśliwego nowego roku!
(I widzę, że ktoś tutaj chyba trochę wytrzymał, w przeciwieństwie do mnie, która miała ochotę iść spać już o 22 😅).
Racja; jak piszę jakieś głupoty w komentarzach to ignoruj, plz D:
UsuńTaaak, chyba nie napisałam, a mnie też jak do tej pory ten rozdział podobał się najbardziej, i w ogóle czuję, że stylistycznie jakoś Alauddin będzie pewnie moim faworytem <33
I nie mam pojęcia, co się odwaliło z godziną publikacji, o 3 w nocy akurat wczoraj (dzisiaj?) też już dawno spałam :000 Z tego, co pamiętam publikowałam ten komentarz przed 12 w południe :000
No cóż, bywa, ja też piszę głupoty i tutaj i u ciebie, aż czasami mam ochotę się zapaść pod ziemię.
UsuńA tak prostując, to trzydzieści.
I komentarze faktycznie mi powariowały, co niezniemie mi przeszkadza i może spróbuję je jakoś ogarnąć, a jak się nie uda, to nie, będę się dalej irytować.